wtorek, 19 marca 2013

Postapokalipsa według James'a (fragment)

James zatrzymał się między 39. a 40. piętrem niemal bezokiennego od kilku lat wieżowca Chicago Board of Trade, by odetchnąć. Spojrzał przelotnie na zegarek – nie musiał się spieszyć, do zmiany warty zostało aż dziesięć minut, a on jeszcze musiał wdrapać się tylko na cztery piętra. Przysiadł na skraju betonowej podłogi i spojrzał na panoramę miasta. Budynek, w którym się właśnie znajdował był najwyższym z ocalałych. Pod sobą miał tylko gruz i małe ognisko, które przed czterdziestoma minutami rozpalał z Aiden’em i Logan’em – widział, jak spacerują wokół niego i rozmawiają z bliźniaczkami. Na niebie od kilku dni nie było ani jednej chmurki, dzięki temu każdy zachód słońca wyglądał nieziemsko – dzisiejszy nie był wyjątkiem. Czerwona tarcza, otoczona fioletowo-pomarańczowym cieniowanym pasem światła, wznosiła się nad ziemią ze swoistą niepewnością. Niebo nad miastem było granatowe, ale już na jego jaśniejszych odcieniach błękitu migotały gwiazdy.
James spojrzał w stronę cudem ocalałego fragmentu torów kolei naziemnej ciągnącej się wzdłuż South Wabash Street. Kiedy był mały jeździł nią z mamą w swoje urodziny do McDonald’s, a tam zamawiał sobie Happy Meal’a z największą kanapką – to był jedyny prezent, jaki dostawał, byli biedną rodziną. Jego tata pracował, jako kucharz w knajpce za miastem –zarabiał grosze, ale przynajmniej mieli darmowe jedzenie…, a raczej jego resztki. Mama była krawcową – pracowała w domu, żeby opiekować się małym James’em, nigdy nie wróciła do szkoły i nauczania przedszkolaków. Należeli do jednej z biedniejszych rodzin mieszkających na obrzeżach Chicago. Gdy James skończył szesnaście lat zaczął pracować na budowie. Właśnie, gdy tam był ruszyła lawina zdarzeń, która doprowadziła go na szczyt Chicago Board of Trade.

***

         – E, James! – szef był wyraźnie niezadowolony. – Miałeś pilnować dostaw z Carl’em, a nie się opierdalać! Za co ja ci płacę?!
Mimo ogólnego hałasu i wysokości, na której znajdował się James, dochodziło do niego każde słowo szefa. Chłopak lubił go – prywatnie był bardzo miłym człowiekiem, ale w pracy bywał upierdliwy. James odłożył wiertarkę i zszedł na dół po rusztowaniu.
         – Przepraszam, szefie, ale Carl powiedział, że sam sobie poradzi, a Jenkins chciał, żeby mu pomóc w… – przerwał swój wywód, gdy szef podniósł rękę w uciszającym geście.
         – Ja wszystko rozumiem, James, ale następnym razem nie opuszczaj wyznaczonego przeze mnie stanowiska. – szef poklepał go po ramieniu.
         – Dobrze, szefie. – powiedział tylko i odszedł w stronę wjazdu na budowlę.
         – James! – chłopak zatrzymał się. – Wybacz, ale czasem muszę pokrzyczeć, żeby nie stracić u was autorytetu.
James uśmiechnął się pod nosem i odwrócił.
         – Nie ma sprawy, szefie. – odkrzyknął… i upadł.
Poczuł na twarzy ostre kamienie i rozgrzany pył. Czuł napięcie powierzchni, na której leżał, a wstrząsy pochodzące z jej wnętrza w dziwny sposób wgniatały go w ziemię. Nie mógł się podnieść. Spojrzał tylko wokół. Pierwszym, co zobaczył były poprzebijane ciała budowniczych, którzy wykonywali prace na wysokościach, zatknięte na niezabezpieczone pręty, wystające z betonowej płyty. Krew spływała powoli wzdłuż metalu, jeszcze wyraźniej zaznaczając jego spiralny wzór i zlewając się w jedną plamę pod zwłokami. Żołądek James’a nie wytrzymał i po chwili, odrywając wzrok od martwych kolegów, zwrócił poranny posiłek. Nim na powrót odzyskał panowanie nad swoim ciałem usłyszał niewyobrażalny huk, a następnie ogarnęła go chmura piasku i kilka ogromnych kamieni przetoczyło się obok jego ciała. Zamkną oczy, by nie podrażnił ich pył i zaczął spazmatycznie łapać powietrze i momentalnie je odkasływać.
         Trzęsienie ziemi nie ustawało jeszcze przez kilka potwornych minut, przez które James modlił się, by jednak żaden kawał gruzu z walących się nieopodal budynków nie wylądował na nim. Co jakiś czas spomiędzy huku wyłaniał się ludzki krzyk, ale głównie słyszał uderzające o ziemię kamienie, rozbijające się szkło i jeden niezidentyfikowany dźwięk – jakby okrzyki bojowe pomieszane z niepochodzącym od człowieka zawodzeniem. W końcu huk ustał, a zaraz po nim samo trzęsienie. Pozostały tylko jęki i owe dziwne dźwięki, które z czasem cichły, jednocześnie coraz bardziej się zbliżając. Można to było porównać do krzyku, słyszanego z odległości kilku metrów, a osoba, z której się on wydobywał krzyczała coraz ciszej, zbliżając się, aż w końcu szeptała w nasze ucho – dźwięk był o wiele cichszy od poprzedniego, a jednak dobrze słyszalny ze względu na zmniejszenie odległości między osobami. James poczuł się, jak w „Mgle” Stephena Kinga. Wszystko było spowite pyłem, pośród, którego co jakiś czas pojawiły się cienie, wywołujące wzbijanie się nowych tumanów kurzu. James podniósł się z trudem i stanął na miękkich nogach. Upadł, spłoszony przeraźliwym kobiecym krzykiem. Spojrzał w stronę, z której pochodził ów dźwięk i poderwał się, tym razem szybko, z ziemi. Zaczął biec. Przed siebie. Nie widząc prawie nic. Wybiegł z budowy na ulicę, ale krzyk już dawno ustał. Postanowił jednak znaleźć kogoś żywego lub miejsce, z którego mógł zaobserwować skutki kataklizmu.

         Zepar pochylił się nad martwym ciałem i poczuł upajający zapach ludzkiej krwi. Delikatnie wylądował obok mężczyzny, chowając ogromne podobne do nietoperzach skrzydła. Toksycznie zielona mgła, wydobywająca się z jego otwartej z przodu czaszki zmieniła kolor na dymny. Bez wahania przejechał szponami przez całą długość ciała martwego mężczyzny, ukazując jego wnętrze – jeszcze soczyście czerwone serce, płuca, żołądek i jelita – i wydając z siebie niczym nietłumiony charkot. Spomiędzy mgły zaczął wypływać silnie żrący kwas i spływając po skraju jego brody, powoli skapywał do wnętrza ciała, aż stało się ono tylko dymiącym bezkształtnym zlepkiem mięsa.

autor obrazka: Victor Titov

         James w końcu wyszedł z wszechobecnego pyłu… i z miejsca tego pożałował. Jakieś pięć metrów przed nim leżał kawał parującego mięsa, a nad nim pochylała się szkarłatną postać. Widział tylko tył jej głowy; plecy, z których wystawały, jakby osmolone kości, na które naciągnięta była mechata skóra; i kościste, ale dziwnie rozłożyste ramiona. Twarz postaci skryta była za kawałem mięsa. James słyszał charkotanie i nieprzyjemne mlaskanie, zwiastujące jednoznacznie, że… Chłopak nie wytrzymał, a jego ciałem znów wstrząsnęły konwulsje. Jego żołądek skurczył się kilkakrotnie, nie mając jednak, co zwrócić.
         Postac nagle podniosła głowę, najwyraźniej słysząc walkę James’a ze swoim ciałem, a wtedy on zobaczył… dziurę – miejsce twarzy zajmowała dymiąca dziura. Chłopak wyraźnie teraz zobaczył całą sylwetkę Zepara: wyglądał, jak ubrany w zbroję, jednak był też dziwnie wychudzony; jego nogi okrywały kopuły, mające zwieńczenie u szczytu ud, przez co były one permanentnie rozstawione; kości wystające spod skóry na ramionach wyglądały, jak naramienniki, a przez jego szyję, pierś i brzuch, aż do przepasanych kawałkiem brudnego materiału bioder, ciągnął się sznur kulek o średnicy mniej więcej dwóch centymetrów każda, przypominających kręgosłup. James dopiero po chwili zobaczył na środku klatki piersiowej demona spory otwór, przykryty zżółkłą błoną, za którą biło żylaste serce i którego tętnice znikały za krawędziami dziury, przytrzymując je na miejscu gdzieś w głębi ciała.
         Chłopak stał wbity w ziemię, patrząc, jak mgła na „twarzy” stwora zmienia kolor na krwistoczerwony, a jego ciało napina się, przyjmując pozycję bojową. Demon uniósł skrzydła lekko je rozkładając i wydał z siebie krótki ryk, podobny do skrzeku. Po chwili rozłożył skrzydła całkowicie, rycząc znacznie głośniej, co spowodowało uniesienie się piasku z ziemi i wywołanie niewielkiej pyłowej mgły między potworem a James’em.
         Mimo że serce chłopaka biło tak szybko, jak nigdy dotąd to nie mógł się ruszyć. Nawet ryki stwora nie zrobiły na nim wrażenia, ponieważ słyszał tylko szum własnej krwi w uszach. Potwór, widząc, że nie wywołał w James’ie żadnej reakcji, prócz lekkiego drżenia na całym ciele i przymrużenia oczu, uspokoił się i wyprostował. Mgła zmieniła kolor na jasnozielony. Zdawać by się mogło, że demon patrzy na chłopaka z pewną kpiną, a na pewno wyższością. Zaczął powoli się do niego zbliżać, a James miał ochotę zemdleć. Nie czuł już własnych mięśni i tego, że stał, chociaż doskonale wiedział, że tak jest – miał wrażenie, że jego mózg przyjął zdradziecki sposób walki z szokiem i strachem, który odczuwał. James poczuł na ustach strużkę ciepłego płynu, wędrującą dalej po jego brodzie, szyi i brudząc swoją czerwienią jego przepoconą już bokserkę. Zakręciło mu się w głowie, ale nie upadł ani nawet nie zamknął oczu.
         Demon zbliżał się do niego nieznośnie powoli, a gdy stanął tuż przed nim James poczuł zapach palonego drewna (absolutnie niewspółgrający z kolorem dymu wydobywającego się z jego czaszki) i nie przyjemne ciepło – biorąc pod uwagę, że panująca w Chicago temperatura, praca na budowie, trzęsienie ziemi, szukanie jakiegoś punktu odniesienia i stanięcie twarzą w twarz z demonem już podniosły mu poziom adrenaliny we krwi do maksimum. Potwór prowokująco obszedł go dookoła i znów stanął naprzeciwko chłopaka. Podniósł kościstą dłoń, zakończoną co najmniej dziesięciocentymetrowymi szponami, w jakby demonstracyjnym geście, a James powiódł za nią wzrokiem. Z mgły na „twarzy” demona zaczęła wydobywać się wodnista żółtawa ciecz. Skapując na ziemię, rozbryzgiwała się tuż przed stopami James’a, nie dosięgając go jednak, z nieprzyjemnym sykiem. Stwór znów ryknął chlapiąc kwasem na boki. Zamachnął się… i cofnął gwałtownie całe ciało, upadając i kuląc się z, jak się James’owi wydawało, bólu. Demon osłonił się skrzydłami, zza których niemal wcale nie było widać jego sylwetki. Trząsł się, skrzecząc, a chłopak pierwszy raz, od kiedy go zobaczył, poczuł się w miarę bezpieczny – przynajmniej emocjonalnie, bo jego ciało nadal pozostawało w niezdrowym napięciu i swoistym niebycie. Potwór wyprężył się nagle, prostując skrzydła i wydobywając z siebie rozpaczliwy dźwięk – jeden z najgłośniejszych, jakie James słyszał w swoim życiu. Demon rozłożył ręce przedłużając krzyk. Chłopak zauważył, że jego serce skurczyło się kilkukrotnie, przypominając teraz orzech laskowy, a tętnice podtrzymujące je zwężyły się do rozmiarów plastikowej słomki.

Pewnie zapomniałeś
o naszej umowie dotyczącej tego opowiadania,
ale ja pamiętałam (mam nadzieję, że ci się podoba)

– jeszcze raz: wszystkiego najlepszego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz