wtorek, 12 lutego 2013

W imię Boże...


Nad ruinami świątyni unosiła się jeszcze zgliszczowa mgła, gdy na niebo wzeszło blade Słońce. Popiół sprawił, że wyglądało ono, jak bledsza od tła, niewielka plama – nie miało znaczenia, jak wysoko by wzeszło, na każdej pozycji świeciłoby tak samo mocno… lub raczej tak samo słabo. Mało, który z ocalałych mieszkańców niedalekiej wioski zauważył, że zostało ono częściowo przysłonięte przez dwie człekopodobne istoty. Dopiero, gdy ich uszu doszedł swoistego rodzaju charkot, wszyscy bez wyjątku zwrócili wzrok ku niewidocznemu niebu. Pomimo poparzonej skóry, połamanych kości, powykręcanych kończyn i próbie ratowania swoich bliskich, wszyscy zaczęli chronić się za pozostałościami drewnianych ścian, przepychając się, nie zważając na innych i niczym zwierzęta bronili tylko własnych głów. Jedni drugim pokazywali dłońmi w poprzecieranych na palcach skórzanych rękawicach dwie istoty. Od kilku dni w okolicach doliny Tenebris krążyły plotki właśnie o tych stworach. I od kilku dni cała dolina drżała na wspomnienie o nich – jedni z najodważniejszych ludzi na półwyspie Timor (i najprawdopodobniej na całym Świecie) bali się ich bardziej niż samego Stwórcy. Właśnie, gdy to się stało wieśniacy oddawali Mu cześć w oddalonej od wioski o kilkadziesiąt kilometrów świątyni.
        
***

Noc zapowiadała się spokojnie. Niebo przysłaniał tylko jeden ciemnoniebieski obłok, który nieco przyćmiewał blask idealnie okrągłego Księżyca. Nad koronami drzew pobrzmiewały ciche śpiewy i pomruki. Pomimo zmęczenia pomiędzy uczestnikami pielgrzymki gościł spokój. Po raz pierwszy podczas pochodu nie natknęli się na żadne dzikie stworzenie – a podróżowali tak od każdej nocy podczas, której Księżyc znajdował się w pełni, a zapoczątkowali to już ich praprapradziadowie, oddając cześć Stwórcy – i traktowali to, jako dobry znak (lub „magiczne” działanie nowo wyprodukowanych przez chłopki zapachowych olejków, z innych niż do tej pory roślin, którymi przed zapaleniem smarowano końce pochodni – ich zapach miał za zadanie odstraszyć zwierzęta i, jak widać, spełniał swoją rolę). Pielgrzymi wędrowali już od zeszłej nocy – świątynia była usytuowana w odpowiedniej odległości od wioski, tak, by pochód zajmował cały dzień i całą noc (dzisiejsze 24 godziny) – a zatrzymali się tylko na jeden posiłek, więc byli spokojni, że wedle tradycji dotrą na miejsce o, a nawet przed północą.
         Świątynia mieściła się na obrzeżach gęstego lasu. Wędrowcy po położeniu Księżyca wiedzieli, że do śródnocy zostało jeszcze sporo czasu. Jednak postanowili go nie marnować i ewentualnie po poczynionych przygotowaniach odetchnąć po podróży. Wetknęli pochodnie do specjalnych lichtarzy zamocowanych po obu stronach wejścia, nieznaczna ilość kobiet obsypała próg płatkami lilii z wiklinowych koszy, chłopi przywiązali osły uzdami do bocznej ściany świątyni. Sama świątynia była niewielka. Jej ściany zrobione były z położonych jedna na drugiej, nieociosanych belek i miały wysokość nie większą niż przeciętny Nefilim (zresztą nieprzypadkowo – ludzie za nimi nie przepadali i nie mogli pozwolić sobie na to, by, któryś z nich dostał się do jakiegokolwiek świętego miejsca). Wnętrze świątyni było skromne i ciasne – mogło pomieścić jednorazowo do trzydziestu ludzi, przy czym musieli oni trzymać się z dala od ścian, by nie zrzucić pochodni, znajdujących się na nich lub, co gorsza, samemu się nie podpalić. Dach również był drewniany – zbudowany z połówek drewnianych pni, których końce stykały się ze sobą nad osią pomieszczenia. Co kilka centymetrów w dachu widniała dziura, zazwyczaj przykryta patykami i słomą – podczas każdego przybycia wieśniacy odsłaniali jeden odpowiedni otwór tak, by, wpadające przez nie światło Księżyca padało wprost na kamienny ołtarz, znajdujący się naprzeciwko drzwi.
         Gdy wszystko już było gotowe – wieśniacy umyci w pobliskim strumyku, przebrani i najedzeni, zwierzęta przywiązane, a przedmioty niezbędne do odprawiania rytuału przygotowane – kapłan stanął przed kwiecistą liliową linią, ukłonił się w stronę ołtarza i wypowiedział prastarą formułę umożliwiającą mu wejście do świątyni. Wchodząc do środka przeszedł przez płatki świeżych kwiatów – ich sok pobrudził próg, a zapach stał się nagle bardzo intensywny, tak, iż wydawało się, że unosząc się w powietrzu tworzy w drzwiach swoistego rodzaju portal. Ludzie kolejno przenikali przez tę falę zapachu, tak, że po chwili świątynia była zapełniona po brzegi, a na jej ścianach wisiały pochodnie, które wieszał każdy z przybyłych. Obrzędy rozpoczęły się, gdy światło Księżyca padło na leżące na ołtarzu kości.
         Gdy ludzie klękali na gołej ziemi pod dachem świątyni z twarzami skrytymi w dłoniach, w jej niedostrzegalnym dla wszystkich rogu ni stąd ni zowąd pojawiła się pojedyncza iskra, która po chwili zmieniła się w mały płomień. Ogień powoli trawił przednią ścianę świątyni, jednak… bezgłośnie i wydawało się jakby w ogóle nie wydobywał z siebie światła ani ciepła. Wieśniacy modlili się nadal, gdy tymczasem jedyna droga ucieczki stanęła całkowicie w płomieniach. Dopiero, gdy kapłan podniósł głowę rozpętało się piekło.

         Astaroth i Munkar znajdowali się nad górami doliny Tenebris. Lewitowali tam już od ponad dwóch dni, czekając na jakichkolwiek ludzi. Nie chcieli udawać się bezpośrednio do wiosek, tak, jak inni, ponieważ byłoby to jawnym i największym pogwałceniem Paktu zawartego między Stwórcą a Ideokrwistymi kilka milionów lat temu. Specjalnie zaczaili się przy niedalekiej świątyni – ludzie nigdy nie zostawiali świętych miejsc samym sobie i odwiedzali je przynajmniej raz w roku, więc ktoś prędzej czy później musiał się zjawić. Ideokrwiści nie znali się jednak na ludzkich rytuałach i nie byli istotami cierpliwymi, toteż po dwóch dniach czekania byli żądni krwi…, a raczej dziewictwa niewiast.
         Gdy wieśniacy pojawili się nocą na skraju lasu Astaroth zaczął już wypowiadać diabelskie formuły, mające na celu unicestwienie ich. Maukar natychmiast zainterweniował i przemówił mu w tej kwestii do rozsądku – mieli tylko porwać kobiety i nie robić większego zamieszania:
– Stwórca zawsze może wrócić. Wtedy oni będą odpowiedzialni za Jego gniew z racji tego, że popełnili większe wykroczenie. My umyjemy od tego ręce. Tymczasem niech oni palą wioski i zabijają ludzi. My tylko będziemy porywać kobiety. – mruczał mu do ucha anielsko diabelskim głosem.
Astaroth skierował tylko na niego ziejące czernią oczodoły, w których powinny znajdować się oczy i szarpnął kościstym ramieniem, by wyswobodzić się spod dłoni Maukara – w tym geście czaiła się wrogość, ale i niema aprobata. Anioł patrzył wielkimi, nigdy niezamykającymi się oczami, których źrenice były zaledwie punkcikiem na tle lazurowych tarcz, jak demon odwraca się do niego szkieletowymi plecami i odpływa od krawędzi góry, nad którą obaj lewitowali. Maukar po chwili wrócił do obserwowania ludzi, podczas gdy Astaroth zaczął tworzyć mleczną mgłę i przywoływać burzowe chmury – ot tak dla zabawy.
         Kilka modlitw i błyskawic później za lasem, nad wioską przybyłych ludzi zaczęły kłębić się chmury dymu. To sprawiło, że Astaroth poczuł ogromną frustrację i wściekłość – miał świadomość, że przez swoją swoistą powściągliwość może robić mniej niż inni Ideokrwiści: w tym przypadku nie mógł zaatakować garstki ludzi, gdy inni w ataku zrównywali z ziemią całe wioski. Pomimo wszystko wybrał subtelną formę unicestwienia ludzi. Biorąc pod uwagę to, iż Ideokrwiści nie mogą tworzyć (tylko Stwórca to potrafi) Astaroth ukradł pojedynczą iskrę z wiecznie płonącego jeziora Świata Pierwszego, nieco zmienił jej właściwości i podłożył w świątyni.
         Minęło niewiele czasu, gdy wraz z Maukarem usłyszeli przerażające krzyki mężczyzn i kobiet. Było go jednak na tyle dużo, by wokół gór zgromadziło się kilkadziesiąt słupów ciemnego dymu, zwiastującego spalanie kolejnych wiosek. Maukar patrzył się w przestrzeń, gdy tymczasem Astaroth obserwował lewitujących nad pobojowiskami innych Ideokrwistych.


         Pożar ugasiła burza, która zjawiła się krótko po rozpętaniu się piekła w świątyni. Otumanieni gorącem i dymem ludzie obudzili się jednak tuż przed wschodem bladego Słońca, a gdy zobaczyli Astarotha i Maukara zaczęli chować się za pozostałościami świątyni i kamiennym ołtarzem nie zważając na ciężkie obrażenia i błagania bliskich o pomoc.
         Pierwszy na ziemi wylądował Astaroth. Zgliszczowa mgła była jednak tak gęsta, że ludzie dostrzegli na początku tylko smukłą, wychudłą ciemną sylwetkę, która poruszała się wolno i niezgrabnie – jakby kulała. Istota stanęła przy najbliższej sobie, leżącej pod ruinami świątyni kobiecie. Patrzyła na nią martwymi oczami, ale jej unosząca się i opadająca miarowo klatka piersiowa świadczyła o tym, iż są w niej jeszcze resztki życia. To ona pierwsza zobaczyła Astarotha w całej jego okazałości.
         Był wysoki, a jego ciało przypominało czarną skórę nieco za dużą w porównaniu do szkieletu, na którą została naciągnięta – sprawiał wrażenie, jakby nie posiadał mięśni, a ścięgna i kości przerażająco raziły swą ostrością. Gdy nachylił się drapieżnie nad jej ciałem i „spojrzał” w oczy, kobieta zmierzyła się twarzą w twarz z nagą czaszką i jej krwawiącymi oczodołami. Jedyne, co było ludzkie w tej „twarzy” to jej kształt i usta, przypominające zgrabne kobiece wargi, które istota wykrzywiła w demonicznym uśmiechu, wyciągając przed siebie wielką szponiastą dłoń i zatrzymującą ją przed oczami kobiety. Wtedy na jej twarzy pojawiło się prawdziwe przerażenie, aż w końcu całe jej ciało zastygło w bezruchu. Umarła, a z jej na wpółotwartych ust uleciała niebieska mgiełka – ostatnie tchnienie – która owinęła się wokół zaostrzonych palców Astarotha, a potem wchłonęła w jego dłoń.

         Demon uniósł głowę i rozejrzał się wokoło. Uśmiechnął się sardonicznie, gdyż pojął głupotę przerażonych ludzi, którzy nie zdawali sobie sprawy, że doskonale ich widzi pomimo braku oczu i tego, że skrywają się za ołtarzem.
         Obok niego przepłynął obojętny Maukar i skierował się w stronę już martwych ludzi – taka była pomiędzy nimi umowa: on zabierał dusze niedobitków, a anioł – już zmarłych. Maukar poruszał się płynnie – nadal lewitował, podczas gdy Astaroth poruszał się już na nogach. Anioł wylądował tuż przy kapłanie, z którego ostatnie tchnienie już uleciało i krążyło wokół głęboko poparzonego ciała. Nieskazitelnie białą dłonią zebrał obłok, który zgromadził się na opuszkach jego palców, po czym usnuł go na wysokość nieruchomych oczu i wciągną przez otwór przypominający osłonięty kratą przyłbicy, wykonanej z kości słoniowej.
         Ideokrwiści wolno napełniali swe ciała duszami, podczas gdy ludzie nie ruszali się ze swoich kryjówek, myśląc, że są niezauważalni. Gdy Maukor zbliżył się do Astarotha z jego gardła wydobył się pomruk, a potem obaj wzlecieli nad zgliszcza.

         Biała istota była niewidoczna we mgle już po chwili, podczas gdy ciemną było widać jeszcze przez dłuższy czas, ale nim całkowicie zniknęła, ludzie zaczęli wychodzić z kryjówek. Wszyscy byli w szoku – przerażeni i zrozpaczeni utratą bliskich i własnego zdrowia, ale również szczęśliwi, że udało im się ujść z życiem.
         Jedna z kobiet udała się nad strumyk, by w ciszy zmówić modlitwę za swego zmarłego syna i obmyć się. Gdy dotarła do szemrzącej wody, uklękła nad brzegiem i zwróciła spojrzenie w stronę świątyni – była tak niedaleko, że mogła rozpoznać postaci wszystkich swoich bliskich krzątających się w ruinach.
         Nagle usłyszała szelest. Wytarła załzawione oczy i zwróciła wzrok na przeciwległy brzeg strumienia, przy którym rósł gęsty las. Łzy nadal sprawiały, że nie widziała wyraźnie, toteż postanowiła przemyć twarz wodą i wytrzeć lnianą chusteczką, którą skrywała w kieszeni fartucha.
         Gdy osuszyła już oczy i odsunęła chustkę od twarzy przez chwilę nadal widziała ciemność, a potem poczuła przeszywający ból w ramionach. Ostatnią rzeczą, którą poczuła było odrywanie się od ziemi, gdyż ból sprawił, że zemdlała.
         Odzyskawszy przytomność, leżała na skałach. Pierwszym zmysłem, który się przebudził był wzrok. Otworzyła oczy i zobaczyła plamę krwi – swojej krwi – wędrującej, aż pod ścianę jaskini, w której była. Późnej poczuła przeszywający ból ramion, który nieco zelżał od zimna skał, ale nasilił się gdzie indziej – w okolicach ud i brzucha. Kolejnym zmysłem był słuch. Jej uszy wypełniły jęki dziesiątek kobiet. Rozejrzała się przerażona dookoła i zobaczyła młode, przerażone kobiety – niektóre pochodziły z jej wioski. Wszystkie leżały na podłodze, kuliły się pod ścianami, a większość swe białe sukienki miały pokrwawione z przodu, na wysokości podbrzusza.

… a kim dokładnie są Ideokrwiści niech
na zawsze zostanie naszą tajemnicą,
o której będziemy rozmawiać na starość

środa, 6 lutego 2013

Biała Krew

(fan fiction: „Lilije” Adam Mickiewicz)

Przy strumyku oddalonym od dworku słychać głuche stukoty. W świetle księżyca lśni czerwone ostrze noża i długie blond włosy Jadwigi, pani dworu. Na białej koszuli jej męża wykwita plama krwi. W jego martwych oczach odbijają się gwiazdy. Jadwiga ze strachem błądzącym po jej twarzy, odrzuca ziemię wielkim szpadlem, wykopując głęboki dół. Skrawki ziemi padają na twarz Henryka, jej męża, zastygniętą w przerażeniu i zaskoczeniu. Zgrabnymi dłońmi ujmuje nadgarstki swego męża i wrzuca go do grobu. Z wyrafinowaniem wyciera krew z noża, śnieżnobiałą jedwabną chustką i przykrywa nią twarz męża. Zasypuje grób, tworząc z niego mogiłę, a z włosów wyjmuje kwiat lilii o woskowych, połyskujących w świetle księżyca, płatkach i kładzie go na ziemi.
– Kwiecie, podlewany będziesz krwią niewinnego. To powinno zapewnić ci bujny wzrost.
Jadwiga wrzuca szpadel do strumyka i rusza przez ciemny las z nożem w dłoniach.
         Przy wschodzie słońca, kobieta dociera do chatki pustelnika, gdzie strumyk ciągnie się nadal. Jadwiga zapukała do drzwi. Idąc przez las nie myślała o tym, co zrobiła, ale gdy zobaczyła mury swojego zamku, pomyślała o swych dzieciach i karze, jaką może otrzymać za ów czyn. Starzec otworzył jej, a ona opowiedziała mu całą historię.
– Nie żałujesz, więc czynu, lecz kary za niego? Idź w pokoju. Udzielam ci mojego rozgrzeszenia. Życie samo wyznaczy ci pokutę, a ja nie będę cię potępiał, bowiem nie mam do tego prawa.
Jadwiga uradowana słowami pustelnika, opuściła jego chatę. Przed pójściem do dworku, zatrzymała się jeszcze przed strumykiem, gdzie chciała obmyć twarz i dłonie ze szkarłatnego płynu. Kobieta zanurza dłonie w krystalicznej wodzie, lecz nagle czuje uderzenie, a później szczypiący ból. Spogląda na swoje ręce, przy których wypłynął szpadel niesiony nurtem rzeki. Przerażona tym zbiegiem okoliczności Jadwiga rusza pędem do zamku.
W bramie witają ją dzieci.
– Mamo! Wróciłaś wreszcie! – cieszą się. – A gdzie tata? – pyta najmłodszy synek, a kobieta kuca przed nim.
– Tata został w lesie. Wróci wieczorem.
– Mamo, a co masz tu, na twarzy? Jadłaś w lesie poziomki? Dlaczego nam żadnych nie przyniosłaś?
Synek sięga do policzka matki, a ona zszokowana nie zdąża zareagować na ów gest. Chłopiec ściera palcem krew i wkłada go do buzi. Po chwili krzywi się.
– Mamo, te poziomki były chyba zepsute.
Jadwiga nic nie odpowiedziała.
Po owym wydarzeniu noc w noc kobieta słyszy stukania, szelesty, skrzypienia, a czasem ostatnie tchnienie męża i jego charczący oddech, gdy dławił się własną krwią. O ile dzieci szybko zapomniały o tacie, o tyle Jadwiga myślała o nim nieustannie – szczególnie nocami, kiedy nie mogła zmrużyć oka.
Pewnego dnia do dworku przybywają dwaj bracia Henryka. Zaczynają wypytywać bratowej o niego. Jadwiga bez problemu zbywa ich pytania, ale oni nadal czekają na brata we dworku. Czekają tak miesiąc, dwa, aż upłynął cały rok. Bracia, widząc, jak kobieta nie radzi sobie z obowiązkami domowymi proponują jej małżeństwo z jednym z nich. Zdezorientowana Jadwiga idzie poradzić się pustelnika, co ma zrobić w tej sytuacji.
– Starcze, powiedz mi, co mam począć z braćmi mojego męża nieboszczyka?
– Jeżeli żałujesz swojego postępku masz prawo być szczęśliwą i wyjść za jednego z braci. Każ im wyruszyć w przyszłą niedzielę o wschodzie słońca do lasu. Tam niech nazrywają kwiatów, a zrobiwszy z nich wianek ozdobią go wedle swojego upodobania. Który z wianków braci wybierzesz ten będzie twoim mężem.
Jadwiga zrobiła, jak kazał jej pustelnik, a w niedzielę po południu stała już przed ołtarzem, mając przed sobą dwa wianki. Jeden z pomarańczowych bratek, drugi – z białych lilii. Kobieta wybrała wianek z białych kwiatów, a wtedy bracia zaczęli przekrzykiwać się jeden przez drugiego i kłócić, że wybrany przez Jadwigę wianek należy do niego. Wtem otworzyły się drzwi kościoła, a pod dachem stanął mężczyzna ubrany w białą szatę. Twarz miał bladą, więc jeszcze wyraźniej było widać krew i okruchy ziemi na niej. Na piersi miał szkarłatną plamę, a w ręku ściskał jedwabną chustkę.
– Wianek jest mój, bo lilie z grobu mojego. – powiedział zachrypniętym głosem, tak cicho, że brzmiał, jak szept, a zarazem tak głośno, że kościół zadrżał w posagach. – Żona także moja i braci dusze też do mnie należą.
Duch Henryka wskazał na wianek. Jadwiga spojrzała na kwiaty i nagle odrzuciła je pod nogi męża nieboszczyka. Lilie stały się krwistoczerwone, jak plama na koszuli Henryka.
– Chociaż lilie białe były, jak śnieg to z krwi powstały i w krew się obrócą. – mówiąc to upuścił chusteczkę na wianek, a kościół zawalił się na głowy braci i Jadwigi.

Przed gruzami, po śladzie Henryka została tylko biała lilia, do której spod zawalonych murów już płynęła stróżka krwi. 


autor obrazka: Arian1991