(fan
fiction: League of Legends)
–
Kochanie, uważaj. – Lucian pomógł wstać Sennie, której mahoniowa skóra
zachwycająco błyszczała w pistacjowym świetle lasu, wydobywającym się tak
zewsząd, jak i znikąd – jego pochodzenie było dziwnie nieznane.
Ciemnoskóry mężczyzna przygarną do
siebie żonę, przyciskając delikatnie jej łono do broni, znajdującej się w
kaburze na jego biodrze.
– To wszystko przez tą głupią sukienkę.
Czemu nie pozwoliłeś założyć mi skórzanych spodni? – zapytała Senna, nie mając
jednak pretensji do swojego męża.
W zwiewnej białej sukience było jej
bardzo wygodnie, poza tym czuła się w niej atrakcyjna, ale zdecydowanie nie
pasowała ona do klimatu wyspy, do której przybili jakieś pół godziny temu, i
zaczepiała się o wystające gałęzie, które zdawały się być wszędzie. Już teraz
jej krawędź, kończąca się za kolanem, była poszarpana i brudna – upaćkana jakąś
niebiesko-brązową mazią.
– Dziś nie pracujemy. Pamiętaj o tym. –
powiedział łagodnie Lucian.
– Dziś zaraz
się kończy. O ile już się nie skończyło. Spójrz na niebo. – Senna wskazała
dłonią ciemne sklepienie przysłonięte częściowo przez powykrzywiane bezlistne
korony drzew i niebieskie chmury. – Więc powiesz mi wreszcie, dlaczego „dziś
nie pracujemy”? I dlaczego kazałeś mi się tak ubrać, podczas gdy sam jesteś w
pełnym stroju bojowym i przywłaszczyłeś sobie moją broń?
Lucian pocałował Sennę w czoło i
powiedział tylko:
– Tu niebo zawsze jest nocne. W końcu
to Shadow Isles.
Mężczyzna wypuścił w końcu swoją żonę z
objęć, ale ona jęknęła i znowu upadła. Jej głos poniósł się echem po lesie.
Senna chwyciła się za lewą kostkę.
– Daleko jeszcze mamy zajść? – zapytała
nie zdradzając wyrazem twarzy bólu, który czaił się w jej oczach. – Chyba
skręciłam kostkę.
Lucian ukląkł przy żonie, odstawiając
na bok skórzaną torbę, którą niósł odkąd zeszli z pokładu valoranskiego statku.
– Pokaż. – mężczyzna odsunął dłonie
żony od jej obolałej kostki.
Senna przygryzła dolną wargę, by nie
wydobyć z siebie żadnego dźwięku, gdy jej mąż dotknął już puchnącego powoli
miejsca nad stopą. Wiedziała, że gdyby zaczęła okazywać jakikolwiek brak
komfortu, Lucian był gotów zaniechać misji i wrócić do Runeterru.
Senna wsparła się nieco na ramionach, a
później oparła o drzewo, tak że jej stopa wyślizgnęła się z jego delikatnych
dłoni.
– Nic mi nie jest. Możemy iść dalej. –
powiedziała, patrząc na twarz swojego męża, wyrażającą teraz sceptycyzm, co
podkreślała jeszcze uniesiona brew. – Tylko trochę wolniej. – dodała po chwili,
patrząc mu w oczy.
– Soraka! – mężczyzna skierował swój krzyk
ku drzewom, znajdującym się za nim.
W głębi lasu nagle rozbłysło ciepłe
światło. Było ono nieco przyćmione przez wszechobecną mgłę, ale wyraźnie
oświetlało pobliskie drzewa i postać trzymającą laskę, z której sączyła się
żółta poświata.
– Tak? – po lesie poniósł się kojący
głos uzdrowicielki.
– Senna skręciła kostkę. Mogłabyś coś
na to poradzić?
– Nie, nie potrzeba! – krzyknęła Senna
do Soraki. – Lucian, naprawdę, wszystko w porządku. Nie musimy jej forsować. –
dodała szeptem.
– Oczywiście, Lucianie. Już idę.
Uśmiechnął się do żony, która rzuciła
mu złowrogie spojrzenie. Usiadł po turecku obok Senny i wciągnął ją na swoje
kolana. Mimo wielkiej chęci bycia złą na męża, dlatego, że jej nie słuchał,
wtuliła się w jego pierś, wsłuchując w bicie serca i narastający stukot kopyt,
zbliżającej się do nich Soraki.
Lucian patrzył, jak uzdrowicielka
przedziera się z wdziękiem przez powykrzywiane, jakby w agonii, drzewa. Z
miejsc, na które padało uzdrawiające światło jej laski, zakończonej sierpem
księżyca, natychmiast umykały plugawe lepkie owady, chowając się w konarach i
niebiesko-fioletowym mchu porastającym niemal wszystko wokół. Naturalnie amarantowe
ciało Soraki pokryte było drobnym błyszczącym pod każdym kątek gwiezdnym pyłem,
a jej kopyta bez problemu rozgniatały gałęzie, które napotykały na swojej
drodze. Złota szata, opinająca wąską talię i drobne piersi też była już nieco
przybrudzona, tak jak biała sukienka Senny. Uzdrowicielka stroszyła długimi
elfimi uszami, zahaczając nimi o gałęzie drzew, a perłowym rogiem, wyrastającym
powyżej nasady nosa, zgarniała lepkie pajęczyny podwieszone wysoko nad ich
głowami.
Gdy Soraka kucnęła przy Lucianie i
Sennie, oboje się do niej uśmiechnęli z wdzięcznością. Uzdrowicielka ochoczo
odwzajemniła uśmiech i ujęła w dłonie, osłonięte ciemnobrązowymi rękawiczkami,
zwieńczonymi na górze kilkoma złotymi kamieniami, opuchniętą kostkę Senny. Ta
syknęła z bólu, zapominając o wrażliwości swojego męża, wczepiła się dłońmi w
klapy jego skórzanej kurtki i schroniła twarz w zagłębieniu szyi. Z pozoru
spokojny Lucian zaczął czule głaskać ją po plecach. Jednak Senna czuła jego
napięte mięśnie, co oznaczało, że niezwykle przejął się jej cierpieniem.
– Przepraszam. – szepnęła ze skruchą
Soraka. – Nie myślałam, że aż tak cię boli, Senno.
– Nic się nie stało, Sorako. Spokojnie
rób swoje. – Senna rzuciła w jej stronę ponad obojczykiem Luciana blady, ale
życzliwy uśmiech.
Uzdrowicielka tylko przytaknęła i
oparłszy laskę o drzewo, złożyła dłonie nad kostką Senny, kierują ich wnętrze
ku opuchliźnie, a później wyszeptała zaklęcie:
– Gwiazdy, wysłuchajcie mnie.
Wzrok Soraki powędrował ku niebu, a jej
oczy stały się dwiema świecącymi kulami – nie posiadały już tęczówek ani
źrenic. Jej białe włosy zaczęły błyszczeć, rozchodzącym się od skóry głowy
światłem. A koliste znaki na jej ciele stały się jeszcze wyraźniejsze, odznaczając
się teraz niemal purpurą na tle amarantowej skóry.
Senna patrzyła, jak wysiąkające z dłoni
Soraki złote światło otacza jej kostkę. Poczuła błogi spokój i przymknęła oczy,
delektując się nim w objęciach Luciana.
– Nie pozwolę ci ani nosić tych
okropnie ciężkich skór, ani pracować, ani cierpieć w dzień urodzin. – usłyszała
jego kojący szept.
– Dziś są moje urodziny? – zapytała
zmęczonym głosem.
Była zaskoczona, że to już dziś, ale
było jej tak dobrze, że nie potrafiła tego okazać.
– Tak, kochanie. Nie chciałem dziś
wypływać z portu w Valoran na kolejną misję, żebyśmy mogli w spokoju spędzić
ten dzień razem, ale następny statek płynął do Shadow Isles dopiero za miesiąc.
– Rozumiem. – mruknęła sennie kobieta,
wtulając twarz w kołnierz jego kurtki.
– Wynagrodzę ci to, jak wrócimy.
Obiecuję.
– Nie musisz mi niczego wynagradzać. –
powiedziała i walcząc ze snem uniosła głowę i złożyła delikatny pocałunek na
jego dolnej wardze. – Kocham cię.
– Ja ciebie też. – odpowiedział patrząc
w jej duże brązowe oczy.
Przytknął usta do jej czoła i znowu
złożył głowę na swoim ramieniu.
– I pięknie wyglądasz w tej sukience. A
teraz śpij.
Tak zrobiła. Ostatnim, co zobaczyła
przed zaśnięciem było bladnące światło i Soraka, o już nieświecącym ciele i
oczach, które odzyskały żółte tęczówki, uśmiechająca się do Lucina.
– … i wtedy Karthus użył swojego
najpotężniejszego zaklęcia. – Senna przez opary snu usłyszała szept Luciana.
– I zniszczył całe życie na Summoner’s
Rift? – zapytała Soraka smutnym głosem. – W sumie nie musisz odpowiadać. Znam
go na tyle dobrze, by wiedzieć, że jest zdolny do unicestwienia wszystkich
ludzi, a co dopiero mniej inteligentnych golemów, wilków czy smoków.
– Masz rację, Sorako. Oczywiście
Summoner’a Rift zostało później zamieszkałe przez inne stworzenia. Co nie
zmienia faktu, że Karthus ma spaczony umysł.
– Uważa, że śmierć jest potęgą i że
dopiero po niej istnienie jest prawdziwie wolne i wiele zyskuje. Zabija
wszystkich. Niezależnie od tego, czy ktoś jest jego wrogiem czy przyjacielem.
– Dokładnie. Dlatego musimy go pozbawić
tej potęgi.
– Jak chcecie go pozbawić życia po
śmierci? Przecież on już nie żyje.
– Widzisz te
bronie? – Lucian wskazał na dwa pistolety, leżące nieopodal. – Są one stworzone
z Przedwiecznego Kamienia. W całym Wszechświecie są tylko takie dwie. Jedna
należy do mnie, a druga do Senny. Oboje dostaliśmy je w spadku po naszych
przodkach. Będąc naszą własnością, postanowiły się nawzajem odnaleźć, łącząc
mnie i Sennę na zawsze. Ich przeznaczeniem jest zabijanie już umarłych Świętym
Światłem, oczyszczanie świata z wybryków natury. My wypełniamy ich misję.
– Lucian, wybacz, że zapytam –
niezależnie, jaka będzie twoja odpowiedź zdeklarowałam się, że wam pomogę, więc
to zrobię – ale co ja mam wspólnego z tą misją? Albo inaczej: jaka jest w niej
moja rola?
Mężczyzna westchnął, a Senna poczuła,
jak jego uda, na których spoczywała jej głowa, nieznacznie się rozsuwają.
Pytanie, które zadała Soraka było nieco niewygodne. Lucian nie lubił sprawiać
przykrości i bólu ludziom, którzy na to nie zasługują, więc bał się teraz, że
skrzywdzi uzdrowicielkę swoją odpowiedzią. Między dwójką zapanowała
krótkotrwała cisza. Senna, mimo zamkniętych oczu, wiedziała, że Lucian patrzy
gdzieś w dal, a później poczuła jego dłoń na swojej głowie. Zaczął bawić się
jej włosami, sztucznie zapominając o pytaniu Soraki.
– Lucian, proszę. – upomniała go
uzdrowicielka. – Jeżeli mam wam pomóc, muszę wiedzieć, na czym ta pomoc będzie
polegać.
Mężczyzna znowu westchnął.
– Nie obraź się Sorako, ale jesteś
naturalną antagonistką Karthusa. On swoim najmocniejszym zaklęciem niszczy
wszystkie stworzenia, znajdujące się w jego pobliżu, a nawet nieco dalej –
przykładem jest Summoner’s Rift – a ty… swoim najmocniejszym zaklęciem
uzdrawiasz. Potrzebujemy cię, byś nas uzdrawiała. Razem z Senną rozpatrzyliśmy
każdą ewentualność. Nie wykluczyliśmy użycia przez Karthusa Rekwiem. W
ostateczności może to zrobić, chociaż wie, że to bardzo osłabi jego moc. –
Lucian spojrzał w końcu w twarz Soraki, która ani trochę nie zmieniła wyrazu. –
Nie lubimy traktować stworzeń, jak przedmiotów, a właśnie tak się teraz możesz
poczuć. A to nieprawda. Nie jesteś przedmiotem. Jesteś cudownym stworzeniem,
które…
Soraka uniosła dłoń w uciszającym
geście i uśmiechnęła się lekko.
– Nieczuję się, jak przedmiot. Dlatego
poświęciłam swoje nieśmiertelne życie, Lucianie – by pomagać innym. Dopóki nie
każecie mi krzywdzić innych, dopóty będę po waszej stronie.
Lucian odetchnął z ulgą.
– Nigdy nie każemy ci nikogo zabić.
Chcemy tylko, byś sprawiła, że nikt nie zabije nas.
– Tak, więc w porządku.
Mężczyzna zsunął rękę z głowy Senny i
zaczął głaskać jej plecy, skryte pod pledem ze skóry smoka.
– Wiesz, kiedy się obudzi? – zapytał.
– Od dawna już nie śpi. – odpowiedziała
Soraka. – Prawda, Senno?
Senna otworzyła jeszcze zaspane oczy i
spojrzała z dołu na twarz męża.
– Tak. Ale nie chciałam wam
przeszkadzać w rozmowie. Poza tym, bardzo mi tak wygodnie.
Skuliła się pod pledem i jeszcze
mocniej wtuliła twarz w poduszkę, leżącą na udach Luciana. Mężczyzna uśmiechnął
się do niej.
– Możesz tak leżeć niezależnie od tego
czy śpisz, czy nie. – sięgnął do skórzanej torby. – Ale chciałbym ci jeszcze
przed jutrem dać prezent urodzinowy.
Przed oczami Senny zawisła ampułka
wypełniona czerwonym płynem. Do jej szyjki przywiązany był czarny rzemyk.
Kobieta uniosła się nieco na ramionach, przyglądając swoistemu wisiorkowy.
– Czy to jest to, o czym myślę? –
zapytała nie odrywając wzroku od, błyszczącego w świetle laski Soraki, płynu.
Lucian pokiwał tylko głową, co Senna
zauważyła kontem oka, a później powiedział:
– Żeby zawsze część mnie była przy
tobie i cię chroniła. Wszystkiego najlepszego, kochanie.
W oczach Senny pojawiły się łzy. Ujęła
w dłonie małą ampułkę, wypełnioną krwią męża i przytknąwszy ją do serca,
pocałowała go w usta.
– Dziękuję. – szepnęła.
Lucian nic nie odpowiedział tylko
odwzajemnił pocałunek i wyjął z rąk Senny wisiorek.
– Odwróć się.
Kobieta zrobiła to, o co ją poprosił. Zgarnęła
z tyłu włosy i przytrzymała je w górze. Poczuła, jak Lucian przejeżdża kciukiem
wzdłuż jej nagiego karku i początkowej części kręgosłupa – sukienka była dość
mocno wycięta z tyłu. Przeszedł ją przyjemny dreszcz. Ampułka znowu zawisła na
chwilę przed jej oczyma, a potem dotknęła mostka, by pozostać tam już na
zawsze. Senna poczuła słodki ciężar grubego szkła i jego zawartości na karku.
Supełek, który zrobił jej mąż, związując ze sobą dwa końce rzemyka, delikatnie
wpijał jej się w skórę.
– Ślicznie to wygląda. – powiedziała
nieśmiało Soraka.
Kobieta podniosła na nią wzrok i
uśmiechnęła się.
– Prawda? – zwróciła twarz ku
Lucianowi. – To najpiękniejszy prezent na świecie.
Małżonkowie ponownie wymienili się
pocałunkami.
Nagle Senna zauważyła, że nie są już w
lesie. Rozejrzała się dookoła. Blask z laski Soraki zatrzymywał się na
płóciennych ścianach, suficie i podłodze namiotu. Mimo iż płótno było
niewiarygodnie grube, Senna wyraźnie wyczuwała pod nim kamienną posadzkę, a nie
leśne runo. Usiadła i wtedy dokładnie zobaczyła pled, którym została przykryta
i poduszkę, na której leżała. Smocza skóra. Ani ona, ani Lucian, ani,
przypuszczała też, że Soraka, brzydząca się zabijaniem, a co dopiero
skórowaniem później zwłok, nie posiadała takiej pościeli.
– Skąd ją mamy? – zwróciła się do męża.
– Skóra smoka. Najcieplejszy,
najwytrwalszy i najlżejszy materiał, posiadający takie właściwości, jak ona.
– Wiem, Lucian, że to skóra smoka. Wiem
także, jakie ma ona właściwości. Pytam się: skąd ją mamy? Przecież niemiałeś
jej w swojej torbie. Sama ją pakowałam.
– Owszem, nie miałem. Kupiłem ją parę
minut temu od Twistedzkiego Strażnika.
– Jesteśmy w Twisted Treeline?
– Tak. Dokładnie na tarasie Błękitnej
Rezydencji.
– Jak? Przecież to jest po drugiej
stronie wyspy.
– Przeszliśmy z Soraką środkiem lasu.
Jej blask skutecznie odstrasza tutejsze potwory. Przynajmniej na razie, dopóki
nie zorientują się, że nie robi im on krzywdy.
– Mieliśmy iść krawędzią lasu. Lucian,
mogłeś narazić siebie i Sorakę na niebezpieczeństwo.
– Nie zapominaj, że ty słodko drzemałaś
w moich ramionach. Nie myśl o tym. Jesteśmy tu cali i zdrowi, a ja nigdy nie
naraziłbym twojego życia. Nie mogliśmy rozbić obozu po prostu w środku lasu.
Nie znamy tej wyspy. Twisted Treeline jest tu najbezpieczniejszym miejscem.
– Dopóki jacyś zwiadowcy nie będą
chcieli dokładnie poznać miejsca kolejnej bitwy między Demacią a Noxusem.
– Pytałem o to zarówno Strażnika
Błękitnej, jak i Fioletowej Rezydencji i oboje powiedzieli mi – oczywiście za
dogodną opłatą – że w najbliższym czasie nie będzie tu żadnej bitwy.
Sennie zabrakło już argumentów, które
przeważałyby za tym, że przejście środkiem lasu i osiedlenie się na tarasie
jednej z Rezydencji na polu bitwy było niemądre. Poza tym, naprawdę czuła się
tutaj bezpiecznie. Dookoła nie panowała pełna trwogi cisza. Przez nocne mgły
przedzierały się odgłosy neutralnych stworzeń, błądzących po lesie, a niebieski
kryształ nexusa rzucał delikatną aurę na ściany ich prowizorycznego namiotu i
oświetlał znaczną powierzchnię placu przed tarasem.
– Dobrze. Może i masz rację. –
westchnęła, a później wdrapała się na kolana męża i wtuliła w jego ramiona. –
Najważniejsze, że nic wam się niestało.
Lucian pocałował ją w czubek głowy.
– Swoją drogą,
Lucianie, może opowiemy Sorace trochę o naszej misji? Jeżeli ma nam pomóc musi
wiedzieć, co nam i jej grozi i jakich sił będzie od niej wymagała.
– Masz rację, Senno. – odpowiedział
mężczyzna, a później zwrócił się do uzdrowicielki. – Sorako, zgodziłaś się z
nami przypłynąć tu, nie znając konsekwencji tego czynu.
– Powstałam, by służyć dobru,
niezależnie od konsekwencji. – odpowiedziała pokornie uzdrowicielka.
– Tym niemniej należą ci się informacje
i nasza dozgonna wdzięczność, niezależna od wyniku misji. – powiedziała Senna.
– Jak już
wiesz – podjął Lucian. – Karthus wymordował całe Summoner’s Rift przeddzień
bitwy między Demacią a Noxusem. Jednak żadna ze stron nie została o tym
poinformowana. Karthus przekupił Summonerskich Strażników, a gdy dżunglerzy z
obu drużyn wstąpili do lasu, nie znaleźli tam ani jednego stworzenia, z którego
krwi mogliby czerpać moc. Shyvana i Sion spotkali się przy demaciańskiej wiosce
Blue, ale nie zaczęli ze sobą walczyć. Oboje rzucili się do odwrotu, myśląc, że
nie dadzą sobie rady z mocniejszym od siebie przeciwnikiem. Tak naprawdę i
Shyvana, i Sion byli tak samo bezużyteczni i mogli liczyć tylko na swoich
sojuszników.
Nie znalazłszy żadnej wioski, w której
byłoby coś więcej niż martwe ciała golemów i wilków, podążyli na stanowisko
smoka i znowu się tam spotkali. Quinn i Kayle oraz Draven i Morgana zeszli ze
swojej linii, by pomóc sojusznikom, ale tamci stali po dwóch stronach pustego
siedliska smoka, krzycząc do siebie. Za plecami Shyvany stanęła cała czwórka i
przysłuchiwała się im. Na początku myśleli, że to jakieś prywatne porachunki i
chcieli się szybko wycofać, ale gdy zorientowali się, że chodzi o brak stworzeń
w dżungli, całą szóstką – oczywiście zachowując konieczny sceptycyzm i
ostrożność – przeszli na linię środkową i tam, zbiwszy się w dwie grupy,
zgodnie postanowili przenieść bitwę i osobiście rozmówić się ze swoimi
Strażnikami. Nie mogli nic zrobić poza przekupieniem ich, by wyjawili im
prawdę, o tym co zaszło pod ich nieobecność na Summoner’s Rift. Tak też
zrobili. A resztę historii już znasz. – skwitował Lucian.
– Zarówno demacianie, jak i noxianie
zgłosili się do nas o pomoc, by Karthus już nigdy nie mógł zakłócić przebiegu
ich bitwy. – dodała Senna.
– Gdyby był stworzeniem śmiertelnym,
nie podjęlibyśmy się tego zadania, ale naszą misją jest zabijanie nieumartych.
Nieumartych, ingerujących w życie żywych.
Soraka przez cały czas w milczeniu
wpatrywała się w twarze swoich towarzyszy, co kilka chwil potakując.
– Jakimi zaklęciami oprócz Rekwiem posługuje
się Karthus? – zapytała w końcu.
– Zrobiliśmy pełny wywiad na ten temat.
– podjął Lucian. – Często posługuje się on Zrównaniem z Ziemią i Ścianą Bólu.
Są to raczej niegroźne zaklęcia. Ale wykształcił on także zdolność – podpisując
Pakt ze Śmiercią – podwajania swojej mocy, będąc u kresu sił. Jeżeli będziemy
blisko zabicia go, a on użyje Rekwiem, niechybnie umrzemy.
Soraka przełknęła ślinę.
– Rekwiem jest Śmiercią z Nieba,
prawda? – zapytała.
– Tak. Aury zaklętych stają się nagle
krwistoczerwone, a później razi je Niebiański Wybuch. – odpowiedziała jej
Senna.
– Czyli gdy zaobserwuję, że wasze aury
stały się czerwone, muszę użyć Życzenia?
– Nie do końca. – Lucian zobaczył
niezrozumienie na twarzy uzdrowicielki, więc spieszył z wyjaśnieniami: – Jeżeli
użyjesz Życzenia zbyt wcześnie uleczy już zadane przez Karthusa obrażenia, ale
nie ochroni nas przed esencją Rekwiem. Natomiast, gdy użyjesz jej za późno, nie
zostanie w nas już nic, co można by było uratować – nasze serca momentalnie
przestaną bić, a mózgi pracować. Musisz rzucić Życzenie, gdy zobaczysz
spadający z nieba Wybuch. Będziesz miała tylko półtorej sekundy na
wypowiedzenie zaklęcia. Wtedy Rekwiem i Życzenie nawzajem się zniwelują, a my
będziemy mieli Karthusa w garści. – Soraka kiwnęła głową i odwróciła wzrok od
twarzy Luciana. – I pamiętaj: – powiedział on nagle, ponownie zwracając uwagę
uzdrowicielki. – gdyby coś poszło nie tak, uciekaj, jak najszybciej, nie
oglądając się za siebie.
Soraka spojrzała na niego wielkimi
oczami. Po chwili przeniosła wzrok na twarz Senny, która patrząc na nią
uważnie, kiwnęła głową. Uzdrowicielka przymknęła ze smutkiem powieki i
westchnęła:
– Tak zrobię.
Po północnej części lasu roznosiła się
echem dzwoniąco-chrzęszcząca melodia. Cała trójka słyszała ją już od dawna,
idąc wzdłuż kamiennej ściany. Tym razem Senna miała na sobie strój bojowy, tak
jak jej mąż. Jej „bezrobotne” urodziny skończyły się z chwilą złapania za
pistolet i wyjścia z namiotu na tarasie Błękitnej Rezydencji. Zostawili w nim
wszystkie swoje rzeczy, pod opieką przekupnego Strażnika. Było to ryzykowne,
ale nie mieli wyjścia, więc zapłacili mu kilkoma sztukami złota i zapewnili, że
jeżeli wszystko będzie w porządku, jak wrócą, dostanie drugie tyle.
Lucian szedł na początku pochodu,
sprawdzając wszystkie jamy w wysokiej skalnej ścianie. Soraka szła między nimi
ze zgaszoną laską, a Senna osłaniała tyły. Wszyscy troje słyszeli melodię coraz
wyraźniej, a idąc wzdłuż ściany dało się nierzadko słyszeć głos, który brzmiał,
jakby gardło jego właściciela przypalane było ogniem – był schrypiały i
odbijający się wielokrotnie echem, co zniekształcało nieco słowa.
Szaleństwo
w twych oczach
Kwasem
wnika w opary duszy.
Powinieneś
uciekać,
Lecz,
ups!, przez moje Pudło nie możesz się ruszyć.
Zabiorę
cię, więc ze sobą.
A
skoro o śmierć już mnie prosisz,
Cóż,
zabawię się jeszcze chwilę twoją osobą.
Zabiorę
ci ciało, a później duszę,
Byś
przez wieczność w mym okrucieństwie mógł cierpieć katusze.
Nie
martw się jednak o nic,
Przyjaciół
już wkrótce dostaniesz,
Bo
terror i szaleństwo
Oznacza
zabawę bez granic.
– Stworzenia na tej wyspie są nieźle
porąbane. – szepnął Lucian, gdy głos zaczął śpiewać kolejną niemającą ni
dobrych rymów, ni większego sensu piosenkę. – Miejmy nadzieję, że to nie nasz
cel. Inaczej mógłby nas załatwić samymi fałszami. – zażartował, ale Soraka
patrzyła tylko z niemym przerażeniem w głąb lasu, a Senna obdarowała go bladym
uśmiechem.
Szli dalej, cały czas zbliżając się do
źródła dźwięków, towarzyszących im już od dłuższego czasu.
***
– Zabiję ich ciała i porwę dusze.
Hahaha! Szaleństwem, jak stryczkiem oplotę ich szyje. Będą cierpieli. Hahaha!
Zatruję ich zmysły nutką wariactwa, a łańcuchem uwiężę głos w gardle. Hahaha! –
ochrypły głos niósł się nad leśną mgłą, aż szepnął wreszcie: – Zaraz się
zacznie.
Thresh niemiał zamiaru ukrywać się
przed nowoprzybyłymi na wyspę istotami. Zauważył je już, gdy płynęły w stronę
Shadow Isles. Zapach jednej z nich przypadł mu wyjątkowo do gustu. Słodki,
zwiastujący, że jego właściciel jest bardzo silny i gotowy do poświęceń, unosił
się z wiatrem nad pianami fal Morza Conquerora, a później złowieszczo
spokojnymi wodami zatoki i docierał do szczytu skalnego klifu, na którym
wówczas stał.
– Krok, krok, krok. – szeptał słysząc,
jak przybysze podchodzą powoli coraz bliżej.
Thresh kręcił swym łańcuchem wolniej i
wolniej, pobrzękując dużym hakiem na jego końcu. Oparty nonszalancko o duże
drzewo, stał tyłem do kamiennej ściany, która w tym miejscu zaczynała już być
tylko stromym zboczem wzgórza. Z zamkniętymi oczami (jeżeli dwa świetliste
niemal poziome otwory w czaszce można nazwać oczami) wsłuchiwał się w rozkoszne
mlaszcząco-wilgotne dźwięki lasu i wychwytywał ponad mgłą zapach swojej
przyszłej zdobyczy – teraz nieco inny niż poprzednio. Jednak nadal
nieustraszony, cudowny; tańczący w jego pustej czaszce, prześlizgujący się
między oczodołami, czułkami i oparami pistacjowego światła. Tylko dusze, które
są dla Thresha wyzwaniem pachną tak apetycznie. A on lubił wyzwania.
Kolekcjonowanie dusz było jego całym
życiem… życiem po życiu, ale do jego kolekcji trafiały tylko te, które na to
zasługiwały. Tych, którym udało się zaleźć Threshowi za skórę i
najodważniejszych. Jedna z właśnie takich zbliżała się nieznośnie powoli. Już
chciał oderwać się od drzewa i wyjść całej trzyosobowej kampanii naprzeciw, gdy
wreszcie zobaczył ich, wychodzących ostrożnie zza rogu kamiennej ściany. Thresh
przygasił blask, zarówno swój, jak i wydobywający się z latarni wiszącej po
drugiej stronie łańcucha, i przestawszy kręcić hakiem, zatknął go za pasek na
wysokości bioder. Nie przestał jednak nucić. Jego głos odbijał się echem o
wszystkie możliwe punkty. Widział, jak przybysze rozglądają się w poszukiwaniu
jego źródła.
A wśród nich ona. Właścicielka jego
przyszłej duszyczki. Jej ciemne włosy spięte wysoko z tyłu głowy w koński ogon
lśniły falami w nocnym świetle. Pełne wargi miała nieco rozchylone, rozglądając
się z zaciekawieniem i czujnością. Smukłe dłonie, skryte w skórzanych
rękawiczkach zaciskała na kaburze niezwykłej kamiennej broni, której wylot
lśnił czerwienią, jak rozżarzone żelazo, mimo że w ostatnim czasie wcale nie
była użyta – Thresh przypuszczał, że kręcili się przy nim na tyle blisko i
długo, że usłyszałby ewentualny strzał. Na szyi miała przedmiot mącący
szlachetność jej zapachu.
Podchodzili coraz bliżej, a on wkradał
się w każdy zakamarek umysłu, szukając słabego punktu. Wreszcie go odnalazł. Na
jego usta wypełzł paskudny uśmiech. A później przeniósł wzrok na ciemnoskórego
mężczyznę. On również posiadał kamienny pistolet, nieco większy od broni swojej
towarzyszki. Trzeci osobnik był niegroźny – uzdrowicielka o końskich kopytach.
Wszyscy zbliżyli się już wystarczająco
blisko. Thresh spokojnie chwycił jedną dłonią za hak, a drugą uniósł pustą
latarnię. Rozbłysł ponownie swoim pistacjowym światłem.
***
– Lucian! – krzyknęła Senna, celując
bronią w drzewo, które nagle otoczyła bladozielona aura.
Mężczyzna odwrócił się do niej w
mgnieniu oka i również ustawił się w pozycji bojowej.
– Senna, Soraka. Stańcie za mną. Już!
Senna wycofała się bezpiecznie do tyłu,
a skulona Soraka stanęła jeszcze dalej za nią. Była najwyższa z całej trójki,
więc mimo odległości doskonale widziała rozwój wypadków.
– Dobrze. A teraz spokojnie wyjdź zza
drzewa z łapkami do góry, cudaku…, jeżeli w ogóle masz ręce. – rzucił Lucian w
stronę pistacjowej aury.
Początkowo odpowiedziała mu cisza. A
później usłyszeli bardzo wyraźnie, nierozproszoną przez echo chrapliwą melodię
i brzęk łańcuchów. Zza drzewa wychyliły się trzy czułki wykonane jakby z kręgów
kręgosłupa, a zaraz za nimi czaszka. Zwęglona czaszka, z której sączyło się
bladozielone światło. Puste ślepia stworzenie wczepiło w Sennę i Lucian
doskonale o tym wiedział.
Nagle melodia ustała, a postać, śmiejąc
się jadowicie, cała wyszła zza drzewa. Miała szerokie barki, a jej całe ciało
skrywał czarny płaszcz – wydawało się, jakby miał on kościsty stelaż. W
biodrach była przepasana łańcuchem, którego dwa końce dzierżyła w dłoniach…, a
właściwie jeden z nich – ten zakończony hakiem. Drugi koniec przyczepiony był
do czubka lampy, która lewitowała pod jej lewą dłonią. Pośrodku łańcucha wisiał
pęk wielkich kluczy, pobrzękujący z każdym krokiem mrocznej istoty. Jej nogi
skrywały ciężkie buty, czarne, z metalowymi cholewkami i czubkami. Rozgniatały
wszystko, co pojawiło się na ich drodze.
– Proszę, proszę, proszę. – powiedział
stwór rozkładając ręce. – Zwykle nie miewamy żadnych gości, tu, na Shadow
Isles, a teraz jest was trójka.
Stwór wyszczerzył ostre zęby w
jadowitym uśmiechu, wlepiając puste oczodoły w Sennę. Lucian obejrzał się w
mgnieniu oka na swoją żonę. Była spokojna, jak podczas każdego bezpośredniego
kontaktu z przeciwnikiem. Jednak to jeszcze nie był Karthus. Nie znali tego
stworzenia. Mężczyzna musiał sprawdzić, czy jego żona nie jest przypadkiem
zahipnotyzowana. Przeniósł wzrok z powrotem na czaszkogłowego.
– Soraka, posłuchaj mnie uważnie. –
powiedział nie opuszczając broni. – Jeżeli Senna nie zareaguje na słowa, które
teraz wypowiadam…
– Reaguję, Lucian. Nic mi nie zrobił. –
usłyszał za plecami głos swojej żony.
Odetchnął z ulgą, a później zwrócił się
znowu do stwora:
– Kim jesteś i czego chcesz?
Istota przekrzywiła głowę na bok.
– Mówią na mnie Thresh. Strażnik
Łańcuchów. Witajcie na Shadow Isles.
Lucian szybko zastanowił się nad tym,
co powinien zrobić. Stwór nadal wpatrywał się w jego żonę. I tylko w nią.
Mężczyzna zapytał w końcu:
– Znasz Karthusa?
Thresh nie odpowiedział tylko
przekręcił głowę na drugą stronę, patrząc na Sennę. Lucian błądził wzrokiem
między swoją żoną, a przeciwnikiem.
– Ej!
Thresh nareszcie zwrócił na niego
uwagę. Tu już nie chodziło o odnalezienie Karthusa tylko o ochronę jego
ukochanej.
– Mówię do ciebie!
– Tak? – zapytał stwór jakby nigdy nic
z błądzącym mu po szczękach uśmiechem.
– Czy. Znasz. Karthusa.
– Karthusa? Nie, nigdy o nim nawet nie
słyszałem.
Thresh ruszył spod drzewa, idąc po łuku
w stosunku do całej trójki. Lucian i Senna podążyli za nim nerwowo bronią.
Mężczyzna nie spuszczał oka z haku w dłoni stwora ani z grubego łańcucha.
– W ogóle mam tu mało znajomych. Ale
teraz jesteście wy. Kochani, wpadniecie do mnie na herbatę? Ciastko? – Thresh
znowu skupił spojrzenie na Sennie.
– Nie… - odpowiedział Lucian. – Ale za
to bardzo chętnie rozpierdolę ci łeb.
Mężczyzna wycelował żarzącą się bronią
w spopielałą czaszkę.
– Nie, Lucian! – krzyknęła Senna za
jego plecami.
Oboje, i Lucian, i Thresh byli
zszokowani jej reakcją. Jednak stwór szybko się zreflektował i przywrócił na
swoją twarz jadowity uśmiech.
– Słyszałeś, co powiedziała twoja
przeurocza żona?
Lucian tylko mocniej ścisnął pistolet.
– Kochanie, posłuchaj. – mężczyzna
poczuł na ramieniu dłoń żony, a kątem oka zobaczył, że opuściła ona broń. – To
nie jest nasz cel. Nie wiemy, czy jest zły czy tylko szalony.
– A to nie jedno i to samo?! –
wybuchnął Lucian.
Senna westchnęła.
– Skoncentruj się na naszej misji. Nie
na nim. On nie jest tego wart. – kobieta spojrzała na uśmiechającego się spode
łba Thresha, a później szybko odwróciła wzrok.
Lucian przełknął ślinę, rozluźniając
się.
– Idźcie przodem. Tym razem ja będę
osłaniał tyły.
Senna ruszyła przed siebie, wymijając
Thresha. Wstrząsnął nią przenikliwy dreszcz, gdy w umyśle pojawił się obraz
martwego ciała jej męża. Szybko go jednak odepchnęła. Drżąca na całym ciele
Soraka powędrowała tuż za nią.
– A jeśli poleziesz za nami, obiecuję,
że następnym razem się nie zawaham.
Lucian ruszył za dwiema oddalającymi
się postaciami, nie spuszczając ni wzroku, ni broni z przerażającej istoty.
– Nie wątpię
w to. – powiedział Thresh. – Do zobaczenia później. – dodał, a echo jego słów
znowu odbiło się między drzewami i tysiącami głosów w głowie Senny.
***
Thresh patrzył za nimi dopóki ich
jarzące się czerwienią lufy nie rozmyły się w niebieskiej mgle.
– Szukają cię. – rzucił za siebie,
zobaczywszy na wzgórzu swój cień otoczony bladoczerwoną poświatą.
Za plecami usłyszał szelest
przewracanych kartek.
– Szukają mnie – powtórzył zachrypnięty
głos, przeciągając sylaby. – więc ICH znajdzie Śmierć.
Thresh odwrócił się do przybysza. Jego
żółte ślepia, wyzierające ze śnieżnobiałej czaszki, spoczywały na jednej ze
stron ogromnej księgi, a kościsty palec przejeżdżał z chrobotem wzdłuż zdań w
niej zapisanych. O biodro szkieletu odzianego w sztywną czerwono-czarną szatę
oparta była laska z ogromną kryształową kulą na czubku, z której emanowało
fioletowe światło.
Thresh zaczął kręcić łańcuchem,
zataczając koła hakiem, jak lassem. Wiedział, co Karthus będzie chciał zrobić,
ale czekał do odpowiedniego momentu, by go powstrzymać. Gdy jego przyjaciel
używał Rekwiem najwięcej siły uciekało z jego ciała podczas początkowej fazy –
wtedy należało mu przerwać, by nie mógł ponowić próby ataku, z powodu znacznego
ubytku mocy.
Karthus zamknął Księgę Umarłych i
chwycił drewnianą laskę. Skierował twarz ku niebu i wzniósł do góry oba
przedmioty. Zamknął oczy. I zaczął szeptać zaklęcie. Kula na czubku jego laski
zaczęła nieznacznie dygotać, a jej kolor stawał się z chwili na chwilę coraz
bardziej intensywny. Wiatr zdawał się przybierać na sile, rozwiewając mgłę, a
chmury przemieszczać znacznie szybciej, kłębiąc nad głowami stworów.
Thresh wyczuł odpowiedni moment.
– Czekaj.
Karthus otworzył szybko oczy,
spoglądając ich żółcią na swojego towarzysza. Wszystko momentalnie ucichło.
Wiatr zelżał, a mgła znowu otoczyła wszystko dookoła. Chmury stanęły, jakby
podwieszone pod niebem na linach. A światło kuli zbladło.
– Czy wiesz, co właśnie zrobiłeś? –
zapytał spokojnie Piewca Śmierci, opuszczając dłonie.
– Tak. – odpowiedział Thresh, nie
uginając się pod spojrzeniem Karthusa. – Będę miał u ciebie dług.
– O tak, będziesz. Niezależnie od tego,
o co chcesz mnie poprosić.
– Przyjacielu, powinieneś już dobrze to
wiedzieć. – Thresh uśmiechnął się jadowicie, zatykając hak za łańcuch,
okrążający jego biodra.
Pistacjowe światło, otaczające jego
czaszkę i sączące się z latarni, zaczęło powoli stawać się coraz bardziej
intensywne, a jednocześnie zmieniało kolor na bardziej grynszpanowy.
– Zemsta najlepiej smakuje na zimno, a
dusze najlepiej wyrywa się z jeszcze ciepłych ciała, schłodzonych od środka
strachem i szaleństwem. – powiedział tylko, spoglądając w stronę, w którą
oddaliła się niedawno jego przyszła dusza.
Jeszcze czuł jej zapach ponad mgłą.
***
– Senna? Senna!
Kobieta w końcu usłyszała głos swojego
męża i poczuła się przez to jakby ktoś walnął ją obuchem w klatkę piersiową.
Potrząsnęła głową, otworzyła szeroko oczy, po czym zaczęła szybko trzepotać
powiekami, wzięła głęboki wdech. Z ręki wypadła jej broń, którą bez problemu
trzymała, będąc umysłem jeszcze przed chwilą gdzieś daleko od swoich
towarzyszy.
– Senna, co się stało? – w głosie
Luciana zdało się słyszeć nutkę paniki.
Schował swój pistolet do kabury.
Uklęknął przed swoją żoną, podniósł jej broń i ujął jedną dłoń wolną ręką. Jej
oczy pokryła cienka warstewka słonej wody. Patrzyła na niego z przerażeniem.
Otrząsnęła się dopiero po chwili i rozejrzała dookoła.
– J-ja… – wyjąkała tylko, a potem
całkowicie się opamiętała. – Nieważne. Co mówiłeś?
Lucian zmarszczył brwi, ale nic nie
powiedział. Puścił delikatnie jej dłonie, wstał i spojrzał na Sorakę. Ta
wzruszyła tylko ramionami. W jej oczach zauważył niezrozumienie i przestrach.
Mężczyzna zwrócił podejrzliwe spojrzenie ku żonie.
– Właśnie powiedziałem, że na dziś
wystarczy. I że możemy wracać do namiotu, bo Soraka wydaje się być zmęczona. –
mówił powoli, a Senna wydawała się jakby ważyć każde jego słowo.
– Tak… tak… –
odpowiedziała po chwili, dotykając skroni i kierując wzrok w głąb lasu za nimi.
– Tak, chodźmy. – ostatnie zdanie wypowiedziała gwałtownie odwracając wzrok od
ponurych drzew.
Wyminęła Luciana i Sorakę, wyrywając
mężowi swój pistolet z dłoni. Mężczyzna i uzdrowicielka patrzyli zszokowani,
jak odchodząc, przedziera się przez chaszcze byle tylko dotrzeć, jak najkrótszą
drogą do obozowiska. Oboje w pośpiechu ruszyli w końcu za nią, by jak
najszybciej zrównać się krokiem. Co nie okazało się wcale takie łatwe, jak im
się zdawało.
Lucian obudził się z głową przytkniętą
do dużej poduszki powlekanej skórą smoka. Był tak zmęczony wczorajszą wyprawą,
że nie wiedział, kiedy zasnął. Na dobrą sprawę, nie wiedział także czy już jest
jutro, ponieważ na Shadow Isles panowała permanentna noc. Leżąc na boku, wygiął
plecy w łuk, przeciągając się. Jego kręgi chrobotnęły jeden o drugi, przynosząc
odganiającą odrętwienie ulgę. Ziewnął, spoglądając za siebie. Miejsce na
posłaniu obok niego było puste. Tylko dalej pod ścianą namiotu spała Soraka.
Mężczyzna poderwał się, wsparłszy na
ramionach. Pled opadł mu na uda, odsłaniając nagą umięśnioną klatkę piersiową i
brzuch. Przetarł oczy dłonią i rozejrzał się uważnie po namiocie. Było
niezwykle ciemno. Gdyby nie błękitne światło nexusa sączące się między włóknami
materiału stanowiącego ich schronienie, nie widziałby nawet własnej ręki
ustawionej przed twarzą.
Lucian wbijał wzrok w każdy róg namiotu
po kolei, czekając, aż jego wzrok przyzwyczai się do ciemności. W końcu widział
wszystko. W przeciwległym kącie siedziała jego żona. Kolana miała podciągnięte
pod brodę, nogi objęła ramionami. Palce stóp wystawały nieznacznie spomiędzy
delikatnych fal białej sukienki – grającej teraz rolę koszuli nocnej – a ponad kolanami
błyszczały wielkie brązowe oczy, którymi wpatrywała się w męża.
– Senno? – wyszeptał, nie chcąc obudzić
Soraki.
– Mmm? – mruknęła pytająco kobieta,
przechylając nieco głowę.
Lucian poczuł ulgę słysząc jakąkolwiek
reakcje. Usiadł, wyciągając dłoń w jej stronę.
– Chodź do mnie. – ton jego głosu był
nadzwyczaj czuły.
Senna uniosła się i zgarbiona pod
sufitem namiotu przeszła na posłanie. Mężczyzna okrył ją pledem i objął
ramionami przyciskając swój tors do jej pleców. Była lodowata, ale postanowił
nie mówić o tym spostrzeżeniu. Wolał po prostu ją ogrzać, za wszelką cenę.
Ostrożnie oparł brodę na czubku jej głowy.
– Nie mogłaś spać?
Przytaknęła bez słowa.
– Długo tam siedziałaś?
– Nie wiem. Straciłam poczucie czasu. –
szepnęła. – Patrzyłam, jak śpisz. Lubię to robić. Jesteś wtedy taki spokojny. A
gdy się budzisz, od razu w twoich oczach pojawia się czujność.
– Pewnie dlatego, że gdy nie śpię lubię
mieć cię na oku. Gdy tak nie jest jestem niespokojny. – powiedział zaskoczony
jej słowami.
Nigdy nie mówiła, że przygląda mu się,
jak śpi. Ale nadal jedna rzecz nie dawała mu spokoju:
„Ile czasu nie było cię przy mnie?”
myślał. „Jak mogłem nie poczuć od razu twojej nieobecności?”.
– Nie, to nie to. Ty zawsze jesteś
niespokojny. Zawsze. Oprócz tych chwil, w których śpisz.
Lucian westchnął.
– Przeszkadza ci to, że taki jestem? –
w jego głosie słychać było smutek.
Senna uniosła głowę, spoglądając na
niego.
– Nie… Oczywiście, że nie. Kocham cię
takiego. – pogładziła dłonią jego policzek. – Niezależnie od tego czy jesteś
niespokojny, czy miałoby się to kiedykolwiek zmienić, zawsze będę cię kochała.
Bo wiem, że jesteś taki przeze mnie…
– Co? Senno, nie… – Lucianowi w głowie
zapaliła się czerwona lampka.
Senna oskarżała siebie o coś. O to, że
jest niespokojny.
– … przeze mnie jesteś nerwowy,
ponieważ na każdym kroku boisz się, że coś mi się stanie. Prawda? – dokończyła,
przerywając mu.
Mężczyzna patrzył w jej brązowe oczy,
zatracając się w nich. Błękitne światło drżało na ich powierzchni. Poczuł, jak
dłoń zsuwa się z jego policzka, ale powstrzymał ją i pochwyciwszy zatrzymał na
swoim miejscu. Przechylając nieco głowę złożył pocałunek w jej wnętrzu.
– Tak. – powiedział, przymykając oczy.
– Boję się, że cię stracę. Nie mówiłem ci tego, ale… – przerwał, odwrócił wzrok
i splótł ich dłonie ze sobą pod pledem. – ale chciałbym zakończyć naszą misję.
Na zawsze.
Lucian spodziewał się żywej reakcji ze
strony Senny. Oboje doskonale wiedzieli, że nie mówi tylko o misji, którą
obecnie wykonywali, ale o zaniechaniu wypełniania powołania ich broni.
Zaprzestaniu jakichkolwiek pogoni za nieumartymi.
Jednak jego żona nie odzywała się.
Oparta o niego plecami, patrzyła w ciemność. Nawet nie drgnęła, nie zmieniła
się jej szybkość oddechu ani rytm bicia serca, który wyczuwał spod delikatnej
materii sukni. Ukrywając zaskoczenie, mówił dalej:
– Za każdym razem, gdy tropimy te
potwory… Za każdym razem, gdy widzę, jak podnosisz broń… Za każdym razem, gdy
słyszę twój krzyk – niezależnie od tego czy jest on bojowy czy wywołany
strachem… Za każdym razem czuję się bezsilny. Bezsilny wobec tego, co może się
stać. Kocham cię. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby PRZY MNIE coś ci się stało. Albo
gdyby przeze mnie coś ci się stało. – Lucian coraz bardziej podnosił głos, nie
zważając już na to, że może obudzić Sorakę. – Ja… jestem bezradny wobec tych
wszystkich rzeczy, które mogą mi cię zabrać. To mnie dobija. Niszczy od środka.
Ta cała walka jest dla mnie, jak…
– Dobrze. – szepnęła Senna, ale zanim
do jej męża dotarło to słowo dokończył myśl:
– … koło fortuny. Słucham? – głos mu
się załamał z zaskoczenia.
– Czemu, jak koło fortuny? – zapytała,
ignorując nieumyślnie jego pytanie; głos miała nieobecny.
– Senno, proszę. Powiedziałaś:
„Dobrze”, tak?
– Tak. – ponownie zwróciła ku niemu
twarz.
– Naprawdę? Dorwiemy Karthusa i to
będzie koniec?
Pokiwała tylko głową i uśmiechnęła się.
Lucian rozchylił w zachwycie wargi, chłonąc ten widok. Tak bardzo brakowało mu
jej uśmiechu, chociaż był pewien, że widział go zalewie dwa dni temu. Jeszcze
na statku, gdy płynęli na Shadow Isles.
Senna stała oparta o solidną drewnianą barierę na rufie
statku. Jej włosy rozwiewał słony wiatr, burzący morze. Miała zamknięte oczy.
Pozwalała, by podmuchy muskały jej twarz i porywały spódnicę białej lekkiej
sukienki.
Lucian obserwował ją z daleka. Co jakiś czas, gdy widok
zostawał przysłonięty mu przez ciężko pracujących i ciągle gdzieś się
spieszących majtków, tracił jej sylwetkę z oczu. Ale mimo tego pozostawała ona
niezmienna. Niezmiennie piękna. Stoicko spokojna.
Było zimno. Senna miała na sobie tylko sukienkę i idealnie
przylegającą do ciała skórzaną kurtkę, którą zazwyczaj zakładała do kompletu z
czarnymi spodniami i golfem. Mimo że kurtka niewątpliwie w jakimś stopniu
osłaniała ją przed lodowatymi podmuchami wiatru, gdy z nieba zaczął siąpić
deszcz, Lucian zbliżył się do swojej żony. Widział, jak z aprobatą przyjmuje
kropelki wody osadzające się na jej twarzy i napuszonych włosach.
Miała zamknięte oczy. A usta rozciągnięte w delikatnym uśmiechu.
Upajała się chwilą. Nawet nie usłyszała, gdy stanął za nią mąż. Drgnęła
nerwowo, czując dłoń na prawym ramieniu. Otworzyła oczy, ale nie musiała się
odwracać, by zobaczyć twarz swojego towarzysza. Napięcie niepewności opuściło
jej ciało równie gwałtownie, jak się pojawiło.
Lucian położył drugą dłoń na lewym ramieniu. Przejechał
delikatnie palcami wzdłuż skórzanych rękawów, powodując pod nimi przyjemne
ciepło. Chwycił jej dłonie, przybliżając się. Odchyliła głowę, kładąc ją na
obojczyku męża. Wtulił twarz w jej włosy. Poczuł ich wilgoć i zapach. Jej
zapach.
– Chodź. – szepnął, muskając ustami płatek jej ucha i
delikatnie ciągnąc ciało do tyłu. – Jest zimno.
– Jeszcze momencik. – powiedziała tylko, a później
przymknęła powieki i uśmiechając się wydała z siebie pomruk zadowolenia.
Lucian również się uśmiechnął. Złożył delikatny pocałunek na
jej szyi, odgarniając włosy nosem.
– Zaraz rozpada się na dobre. –
stwierdził i znowu pociągnął ją za sobą.
Tym razem uległa. Wymienili spojrzenia. Objął ją w talii i
zaprowadził pod pokład. Do obszernej dwuosobowej kajuty, oddalonej od tych
mniejszych – należących do załogi.
Usiadła na łóżku naprzeciwko małego okrągłego okienka,
rozgrzewając dłonie. Spoglądała na morze, gdy Lucian ukląkł za nią. Zebrał jej
włosy i związał je wysoko rzemykiem. Sięgnął dłońmi do suwaka jej kurtki.
Usłyszał, jak się śmieje. Dźwięcznie i cicho. Czuł pod dłońmi ten śmiech –
drżenie ciała. Zawsze się tak śmiała, gdy wiedziała, że jej pragnie. Zawsze też
wiedziała, że powstrzymuje się przed gwałtowniejszymi ruchami. Stara się być
delikatny, bo nigdy nie wyzbył się wrażenia, że jest niezwykle krucha. Mimo
obserwowania jej podczas walk; widzenia, jak zabija z zimną krwią dla dobra
innych; zaciekłości w dążeniu do celu – ona zawsze pozostanie dla niego tak
samo bezbronna, jak podczas ich pierwszego razu.
Powoli rozsunął suwak, a później zdjął z jej ramion kurtkę.
Odłożył ją na krzesło, stojące przy łóżku. Przejechał kciukiem po jej karku i
plecach, muskając wargami płatek ucha. Już się nieśmiała ani nie patrzyła na
morze. Miała przymknięte oczy, a jej oddech stawał się płytszy. Co jakiś czas
wzdychała, czując na ciele jego dłonie i usta.
Czekał na pozwolenie. Zawsze tak robił. Czasem ją to
irytowało, ale wiedziała, że robi to dla jej dobra. Niechciał posunąć się za
daleko – to, że byli małżeństwem wcale nie oznaczało, że była jego własnością.
Mogła odmówić mu seksu i niemiałby tego za złe. Nigdy jednak tego nie zrobiła.
Powoli sięgnęła po błądzące po jej brzuchu dłonie. Uniosła
jedną z nich i położyła sobie delikatnie na piersi. Drugą przycisnęła mocniej,
by intensywniej czuć jego dotyk. Lucian ścisnął jej sutek przez materiał sukni.
Jęknęła, wbijając paznokcie w jego dłoń. Uśmiechnął się, całując szyję. Uwolnił
dłoń spod ręki Senny i przejechawszy nią przez drugą pierś, wywołał kolejne
westchnienie.
Przesunął się na łóżku, tak by mogła się położyć. Zrobiła to
niespiesznie. Zsuwając suknie z ramion, odnalazł usta. Zaczął całować powoli i
czule, ale ona naparła na niego, gdy tylko znowu poczuła jego dłonie na swoich
piersiach – tym razem nagich. Odwzajemnił mocniej pocałunek.
Senna sięgnęła do jego koszuli i z pośpiechem zaczęła
rozpinać czarne guziki. Szarpała je, nie mogąc złapać oddechu. Dyszała głośno w
usta Luciana, a on, świadomy tego, rozpraszał ją coraz bardziej swoimi dłońmi i
wargami. Nie miał zamiaru jej pomagać. Lubił rozpalać w niej ogień i czuć
później jego płomienie na samym sobie.
Sięgnęła po suknię, leżącą na krześle i zakrywając się
prześcieradłem zaczęła ją zakładać, stojąc tyłem do łóżka. Nieco niezdarnie,
ponieważ uważała, by żadna intymna część ciała nieostała odkryta. Lucian
przyglądał się jej spod przymrużonych powiek. Myślała, że śpi, ale gdy założyła
już spódnicę na biodra i sięgnęła po ramiączka, złapał ją w pasie i wciągnął z
powrotem do łóżka. Pisk zaskoczenia odbił się echem po kabinie. Wylądowała w
poprzek łóżka, ramionami na nagim brzuchu męża. Posłała mu radosny uśmiech, a
później złożyła na ustach szybki pocałunek. Przygryzając wargę, patrzyła na
niego z przechyloną głową, osłaniając piersi rękami.
– Nie rozumiem, czemu to robisz. – stwierdził Lucian,
zahaczając wskazującym palcem o jedną z jej dłoni.
Wzruszyła ramionami i wyswobodziła wargę spod nacisku zębów.
Odwróciła od niego wzrok. Nie była smutna, ale temat jej własnego ciała zawsze wprawiał
ją w dziwny nastrój. Sztucznie obojętny.
– Ej, ej, ej. – powiedział, wsuwając palce pod jej brodę i
odwracając głowę w swoją stronę.
Uniósł się nieco na ramionach i oparł plecami o wezgłowie
łóżka.
– Co się dzieje? Co jest nie tak? – zapytał zatroskany.
Ujęła jego dłoń i odsunęła od brody, kładąc ich splecione
ręce na podołku. Lucianowi nie umknął fakt, że teraz zasłaniała obie piersi
jednym ramieniem, ale nie dała mu długo o tym myśleć. Całkowicie zdjęła sukienkę
i wślizgnęła się pod kołdrę, przytulając do rozgrzanego ciała. Złożyła głowę na
jego ramieniu i westchnęła z zadowoleniem.
– Kiedy będziemy na miejscu? – zapytała.
Lucian wyjrzał przez malutkie okienko kajuty. Morze było tak
wzburzone, że piany fal przysłaniała niemal wszystko, prócz fragmentów
zachmurzonego nieba.
– Nie wiem, ale później pójdę się zapytać kapitana. Na
zewnątrz jest jeszcze widno, więc pozostały nam co najmniej dwie godziny do
zejścia na ląd.
– Mhm. – mruknęła Senna wtulając się mocniej w Luciana,
przyciskając piersi do boku.
Pocałował ją w czubek głowy i zaczął przejeżdżać kciukiem
wzdłuż kręgosłupa. Na jej ciało wstąpiła gęsia skórka. Poczuł na boku twardość
jej sutków. Wstrząsnął nią dreszcz. Znowu mruknęła z zadowoleniem i uniósłszy
głowę, pocałowała go w usta. Chwilę patrzyła mu w oczy z uśmiechem, a później
przejechała palcami ręki po jego klatce piersiowej, wzdłuż brzucha. Przymknął
oczy, czując ciepłą dłoń na wnętrzu prawego uda. Jęknął, gdy zjechała nią lekko
w lewo. Ostatnim, co usłyszał był dźwięczny śmiech, a później zatracił się w
dłoniach i pocałunkach swojej żony.
Po kilkudziesięciu minutach wtulania
się w niego w końcu zasnęła. Tym razem to on obserwował, jak śpi. I przestał
się dziwić, że ona to robiła. Była piękna. Spokój na jej twarzy ozdabiał
delikatny uśmiech. Błękitne światło sączące się przez płótno namiotu osadzało
się na falach włosów czyniąc je jeszcze bardziej puszystymi. Rzęsy pokryte były
drobnymi kroplami rosy. Patrząc na nie, zrozumiał, że w tych stronach tylko tak
można poznać wstający poranek. W ciągu doby zmieniała się wyłącznie temperatura
Teraz, rano, była najniższa.
Kilka chwil po tym, jak Senna zasnęła,
Lucian spostrzegł w ciemnościach namiotu dwa jarzące się żółcią punkciki.
Soraka patrzyła na nich, tulących się do siebie. Wstała. Uśmiechnęła się tylko
do mężczyzny i wyszła z namiotu, pozostawiając ich samych. Słyszał, jak dla
zabicia czasu szeptem rozmawia z Twistedzkim Strażnikiem.
Nim wyruszyli rano na poszukiwania
Karthusa, Lucian i Soraka zgodnie stwierdzili, że Sennie należy się sen,
którego nie zaznała w nocy. Mężczyzna szacował, że z namiotu wyszli koło
południa.
Gdy wędrowali po lesie, niemal nie
spuszczał wzroku ze swojej żony. Ta zdawała się tego nie zauważać. Nie widział
jej tak pogodnej i jednocześnie niesamowicie czujnej od dawna. Kiedy ich
spojrzenia się krzyżowały uśmiechała się do niego radośnie. Kilka razy też
podchodziła i składała na jego policzkach, szyi lub ustach niewinny pocałunek.
Soraka też wydawała się jakby
spokojniejsza. Dzięki temu i Lucian był nie tak spięty, jak ostatnio. Mając
dwie kobiety pod swoją opieką trudno było, chociaż na moment się zrelaksować.
Mimo rozluźnienia, nie zapominał jednak
o swojej misji. Musiał odnaleźć Karthusa, jak najszybciej, żeby mieć już
wszystko za sobą i móc w końcu oddać się zadaniom, które sam sobie przydzieli.
Pierwszym i najważniejszym z nich będzie wyplenienie z Senny kompleksów. Był
zły na siebie, że jeszcze mu się to nieudało.
Senna znowu obudziła się w środku nocy.
Miała jakiś koszmarny sen, którego jednak nie umiała sobie przypomnieć. Usiadła
na posłaniu wpatrując się w ciemność. Na jej tle malowały się nieznajome
kształty. Wzbudzały w niej trwogę, ale wiedziała, że są to jedynie mroczki.
Skryła twarz w dłoniach, jednak kształty nie zniknęły, pojawiając się pod jej
powiekami. Przetarła oczy, odganiając je w końcu od siebie, tak jakby rozwiała
resztki oparów snu.
Położyła się, gdy wzrok przyzwyczaił
się do ciemności. Ułożyła głowę na poduszce, patrząc na tył głowy, kart i
nieokryte pledem plecy swojego męża. Chciała go dotknąć. Wyciągnęła już dłoń w
kierunku ciała. Zatrzymała ją jednak tuż przed ramieniem. Stwierdziła, że
mogłaby go tym przypadkiem obudzić, a tego nie chciała. To, że ona cierpiała na
bezsenność nie znaczyło, że on też miał przez to nie spać.
Westchnęła i położyła się na plecach.
Szeroko otwartymi oczami patrzyła w płócienny dach namiotu.
Luciana obudził chłód, ogarniający
ciało. Z zamkniętymi oczami sięgnął za siebie, by przykryć lodowate plecy
pledem. Jego ręka w zaspaniu wykonała nieco zbyt zamaszysty ruch. Szybko
otworzył oczy, uświadomiwszy sobie, że może uderzyć Sennę, ale jego ramię
przecięło tylko powietrze. Mężczyzna poderwał się na posłaniu.
W namiocie było o wiele widniej niż
zazwyczaj. Do środka przez rozchylone płótna wpadało błękitne światło nexusa.
Rozejrzał się po wnętrzu. Jego zmysły momentalnie się wyostrzyły, a wzrok nie
musiał tak długo, jak zazwyczaj przystosowywać się do ciemności. Po chwili nie
miał wątpliwości – w namiocie poza nim była tylko Soraka. Jego serce na chwilę
zamarło, a cała krew odpłynęła z twarzy.
Odrzucił pled, którym był do połowy
przykryty. Zerwał się z posłania i wybiegł na zewnątrz. Lodowaty wiatr zaczął
smagać jego nagie ciało. Rozejrzał się po okolicy. Mgła była tak gęsta, że
ledwo widział dyniową głowę Strażnika smacznie chrapiącego na swoim stanowisku.
Rzucił się w stronę metalowej tarasowej bariery i spojrzał w dół. Niewielka
szczelina, z której wyzierały tryby i trybiki, zasilające kryształ nexus
znajdowała się dokładnie pod barierą. Mimo to, Lucian uznał, że była zbyt
wąska, by Senna mogła tam wpaść.
Mężczyzna wychylił się do przodu
wyostrzając wzrok. Blask kryształu, znajdującego się dokładnie przed nim,
rozpraszał nieco mgłę. Z duszą na ramieniu zobaczył cień drobnej sylwetki
kołyszącej się na barierze za nexusem. Chciał krzyknąć, ale zreflektował się.
Jeżeli to była Senna to mógłby ją przestraszyć, a wtedy… Wolał nie myśleć o
tym, co mogło by się stać. Pamiętał tylko, że za drugą barierą – kamienną i
znacznie szerszą – jest już ogromna bezdenna przepaść, zawierająca machinację
zasilającą inhibitory, wszystkie błękitne wieże i całą Rezydencję.
Lucian przełknął ślinę i na uginających
się pod nim nogach zszedł po schodach. Były pokryte wilgotnym mchem, który
przyklejał się do stóp z każdym krokiem. Starał się zbliżyć do niej po ciuchu,
nie wykonując gwałtownych ruchów, ale wilgotne mlaskanie uniemożliwiało mu to.
Obszedł powoli nexus. Zimny dreszcz, wcale niewywołany lodowatym wiatrem,
przeszył jego ciało. Z przerażeniem przyjął, że nogi Senny zwisają po drugiej
stronie kamiennej bariery i siedzi do niego tyłem. Coś, jakby wielki kamień
spadł mu do żołądka, a serce podskoczyło do gardła. Nie był w stanie wydusić z
siebie słowa. Nawet nie wiedział, czy faktycznie tego chciał. Nie wiedział, co
ma robić. Jak w najgorszym koszmarze, był bezradny wobec tego, co miało się
stać.
Kołysała się wprzód i w tył, zaciskając
mocno dłonie na barierze. Nie patrzyła w dół, ale rozglądała się. Spoglądała w
dal i na boki, zahaczając wzrokiem o ciemne niebo. Kątem oka Lucian zobaczył,
że jej wzrok nie jest nieobecny – wręcz przeciwnie, była ciekawa świata, który
się przed nią rozciągał. Nieco go to uspokoiło. Jednak nadal miał obawy, że coś
lub ktoś ją przestraszy i się zachwieje.
Podszedł powoli bliżej. Nagle
westchnęła i ze spuszczoną głową, trzymając poły sukni, by o nic nie zahaczyły,
z wdziękiem przerzuciła nogi na drugą stronę bariery i zeskoczyła. Zaczęła iść
w stronę namiotu, podniósłszy głowę. Jednak stanęła, jak wryta, gdy Lucian, nie
czekając ani chwili pochwycił ją w ramiona. Krzyk zaskoczenia wydarł się z
piersi i rozszedł echem po Twisted Treeline.
Mężczyzna długo stał, ściskając swoją
żonę. Ta na początku wstrzymała oddech, a jej ciało pozostawało przez moment
sparaliżowane przestrachem. Po chwili rozluźniła się, odwzajemniając jego
uścisk. Jedną dłoń położyła mu na plecach, a drugą na głowie. Głaszcząc go,
zapytała:
– Co się
stało? – ton jej głosu wcale nie wskazywał na to, że mówi do dorosłego
mężczyzny, a do dziecka.
Faktycznie, zawsze sprawiał, że czuł
się dzięki niemu spokojniejszy. Ukrył twarz w zagłębieniu szyi i wciągnął
głęboko powietrze, wypełniając płuca zapachem skóry Senny. Nic nie
odpowiedział. Strach nadal więził jego struny głosowe.
– Lucian? – usłyszał zatroskany głos.
Poczuł, że chce go od siebie odsunąć,
by spojrzeć w twarz, ale nie pozwolił na to. W tej chwili musiał ją czuć całą
sobą.
– Jesteś
lodowaty. – zaczęła szybciej poruszać dłońmi na jego nagich plecach, by go
chociaż trochę rozgrzać.
Była bezradna wobec zaistniałej
sytuacji. Żadne słowa ni gesty nie docierały do Luciana przez kilka minut.
Zdążył zmarznąć tak, że w efekcie trudno mu było wrócić o własnych siłach do
namiotu – skostniałe kości odmawiały posłuszeństwa. Wyswobodziła się z jego
objęć tylko dlatego, że w pewnym momencie uścisk zelżał i nie był w stanie jej
powstrzymać.
– Kochanie, wróćmy do namiotu, proszę.
– spojrzała na niego niezwykle smutnymi oczami w nadziei na odpowiedź.
Kiwnął tylko nieznacznie głową. Senna
uśmiechnęła się, widząc jakąkolwiek reakcję z jego strony. Nie czekając, objęła
go w pasie i pomogła przejść ten krótki dystans. Czuła, jak co jakiś czas traci
siły w jej ramionach.
Gdy weszli do namiotu, Soraka nie
spała. Momentalnie poderwała się z miejsca i pomogła Sennie ułożyć Luciana na
posłaniu. Kobieta, przykrywszy jego ciało pledem, ułożyła głowę na swoich
udach. Uzdrowicielka nakryła Luciana jeszcze własnym kocem i uklękła przy nim.
Obie widziały, jak mężczyzna traci powoli przytomność.
Zanim Lucian się obudził, Senna z
nieobecnym spojrzeniem zdążyła rozpleść kilka drobnych warkoczyków splecionych
z jego długich włosów i zapleść je na nowo. Soraka w tym czasie ogrzewała jego
ciało swoim złotym światłem, rozświetlając wnętrze namiotu. O nic nie pytała,
chociaż niewątpliwie słyszała krzyk zaskoczenia kobiety, kiedy mąż wziął ją w
ramiona.
Poza tym, Senna wcale nie była skora
nawet do zamienienia kilku słów. Chętnie by zajęła myśli, czymś, co nie było
związane z bezpieczeństwem Luciana – a raczej jego brakiem – ale niekoniecznie
chciała się z kimś oprócz niego rozmawiać.
Nie pamiętała, jak znalazła się na barierze
przed Rezydencją. Jednak z racji tego, że i tak nie mogła zasnąć, została tam.
Nie zdawała sobie sprawy, że nagle mógł ją zmorzyć sen i jej ciała nigdy by
nieodnaleziono w odmętach przepaści… albo tryby przerobiłyby je na niezliczoną
ilość bezkształtnych ochłapów mięsa, zostawiając resztki krwi na swoich zębach.
Dopiero, gdy znalazła się w objęciach Luciana, zdała sobie sprawę, jak to
niebezpiecznie wyglądało z jego perspektywy. Czując jego zalane zimnym potem
ciało, zaczęła się obwiniać o to, w jaki bezsensowny sposób go zdenerwowała. Sprawiła,
że nieprawdopodobnie się martwił, mimo że noc wcześniej o tym rozmawiali. Przez
wyrzuty sumienia miała ochotę dać sobie w twarz, gdy nie reagował na żadne
słowa ani gesty. Bała się, że coś w nim pękło, gdy zobaczył ją w jawnym
niebezpieczeństwie, w którym sama była dla siebie zagrożeniem, albo, że
zamarznie w końcu na śmierć.
„Śmierć Luciana.” Senna potrząsnęła
głową, gdy wzdłuż kręgosłupa przebiegł dreszcz przerażania. „Przestań o tym
myśleć, do jasnej cholery!” zganiła się.
Ale nie mogła. Tam, na barierze,
przypomniała sobie, jaki koszmar ją obudził. Widziała w nim martwe ciało
ukochanego. Dookoła nie było nic prócz ciemności, a on leżał bez ruchu, blady,
z otwartymi oczami. Ich kolor był mętno-brązowy. Straciły swoją głębie i
jeszcze coś, czego Senna na co dzień nie potrafiła docenić, ale gdy to zniknęło
miała ochotę położyć się obok niego i czekać już tylko na własną śmierć.
Brakowało w nich miłości. Została tylko martwa, jasna obojętność.
Siedząc na barierze, nie słyszała, jak
podchodzi do niej. Nie słyszała nic, oprócz szumu własnej krwi w uszach.
Dlatego rozglądała się na wszystkie strony – w poszukiwaniu jakiegoś dźwięku,
ale umykał nawet szelest własnej sukni. Nie odczuwała też zimna. Przenikliwego,
wilgotnego zimna, które oblepiało ciało, zostawiając na nim mokrą warstwę
muskaną lodowatymi podmuchami wiatru.
Gdy Lucian wziął ją w ramiona, wszystko
wróciło. Usłyszała jego oddech. Brzmiał, jakby przebiegł kilkadziesiąt
kilometrów szybkim sprintem. Poczuła, jak zmarznięte ciało przylega do niej
każdą swoją komórką. Bardzo głośne i nieznośnie szybkie bicie serca
doprowadzały ją do szału, tak jak jego bezruch i nieobecność. Ale nie dała mu
tego po sobie poznać. Chciała, żeby, jak najszybciej znaleźli się w bezpiecznym
miejscu. Ona też po chwili zaczęła odczuwać dotkliwe zimno.
Nie od razu zrozumiała, dlaczego Lucian
był tak zdenerwowany. Będąc coraz dłużej w jego ramionach, z chwili na chwilę,
uświadamiała sobie, jak bardzo ją kocha i boi się o jej życie. Nawet z pozoru
głupie siedzenie na szerokiej barierze wywołało w nim takie zachowanie. Nie
miała pojęcia, jak dał radę nie zwariować widząc ją tak wiele razy podczas walk
z nieumarłymi – tak wiele razy bliską śmierci. Bała się, co będzie, jak się
obudzi. Jak się zachowa, gdy ją zobaczy po omdleniu.
„Załatwmy Karthusa jak najszybciej i
wynośmy się z tej wyspy.” pomyślała gładząc go po policzku i wspominając senny
koszmar.
Kochała go tak samo, jak on ją i nie wiedziałaby,
jak żyć bez niego. Gdyby miał odejść.
Lucian spał przez cały dzień, który od
nocy odróżniała tylko wyższa temperatura. Soraka ogrzała go najszybciej, jak
tylko mogła, ale później niemiała już sił by kontynuować zabieg, więc zostawiła
małżeństwo samo i wyszła. Odzyskując moc, zabijała czas rozmawiając ze
Strażnikiem.
Senna nie spuszczała wzroku z Luciana.
Spędziła z nim kilka godzin i mimo że nogi potwornie bolały od zdrętwienia, nie
zmieniła pozycji, nie chcąc go budzić i trzymając głowę męża na swoich udach. W
końcu głowa sama opadła jej na jedną ze ścian namiotu i zasnęła płytkim snem ze
zmęczenia, wywołanego martwieniem się o niego i przez bezsenną noc. Jedna z
dłoni nadal spoczywała na jego włosach, a druga na karku. Co jakiś czas,
poruszała palcami, głaszcząc go.
Obudził ją ruch. Otworzyła oczy i
spojrzała na niego. Nadal był nieobecny, ale objął ją w pasie ramionami, tym
samym, wyciągając je spod kołdry. Wtulił twarz w jej brzuch i spał dalej. Senna
uśmiechnęła się tylko, okrywając na powrót jego ramiona i poszła w jego ślady,
nie zmieniając pozycji.
Późno w nocy mężczyzna rozbudził się na
chwilę. Oboje ułożyli się wygodnie na posłaniu. Kobieta czuła nieznośny ból w
zastałych kościach i mięśniach, ale wtulone w nią ciepłe ciało męża
zrekompensowało wszystkie niewygody.
– Kochanie. – usłyszała szept Luciana,
a później poczuła na płatku ucha jego miękkie usta. – Pora wstawać.
Zaśmiała się, gdy przeniósł je na szyję.
Nie otworzyła oczu, delektując się jego dotykiem. Z nim pod kołdrą było tak
ciepło i wygodnie, że mogła zostać tam na zawsze, ale wiedziała, że muszą, jak
najszybciej wykonać swoją misję, żeby oboje odzyskali spokój.
Spojrzała na niego po chwili zza
długich rzęs. Gładził ją po policzku, wpatrując się z lekkim uśmiechem na
twarzy. W oczach niebyło ani śladu ostatnich wydarzeń. Żadnego przerażenia czy
wściekłości za to, co przez nią musiał przechodzić. Ona sama też nie odczuwała
bólu kości ani mięśni. I przede wszystkim obojgu było ciepło.
Uniosła się na ramionach i pocałowała
go. Poczuła, jak pled zjeżdża na uda, a ciałem wstrząsnął dreszcz wywołany
zimnem. Lucian zauważył to momentalnie i na powrót ją okrył. Sięgnął do torby
po skórzane spodnie, golf i kurtkę.
– Czas się zbierać. – powiedział,
podając jej ubrania i samemu zaczynając się ubierać.
Jego ton był nieprawdopodobnie lekki.
Senna zaczynała podejrzewać, że całe zdarzenie z poprzedniego dnia było tylko
snem – kiwanie się na barierze; chwilowa strata słuchu; przerażenie, lodowate
ciało i nieobecność Luciana; zamartwianie się i oskarżanie o jego zły stan.
Tylko koszmar nadal pozostawał rzeczywisty. Nie miało znaczenia to, że może
dotknąć swojego ukochanego, odczuć i zobaczyć, że wszystko jest z nim w
porządku i nadal patrzy na nią z miłością w oczach. Gdzieś w tyle głowy
widziała zimne, martwe ciało.
Ale nie dała po sobie poznać, że
cokolwiek jest nie w porządku. Ubrali się, rozmawiając ze sobą lekko, a później
wyszli z namiotu. Soraka opuściła go wcześniej i teraz zamieniała kilka słów ze
Strażnikiem Błękitnej Rezydencji. Dołączyła do nich i wszyscy troje zagłębili
się w las.
Senna szła na początku pochodu, kilka
metrów przed Soraką i Lucianem, który osłaniał tyły. Odwracała się, co jakiś
czas, by wybadać jego nastrój. Mimo obaw, rozmawiał on niemal całą drogę z
Soraką. Uśmiechał się, gdy parę razy napotkał jej spojrzenie.
Mężczyzna i uzdrowicielka szli w
znacznej odległości, ale słyszała strzępki ich rozmowy. Z tego, co
wywnioskowała, Soraka, za prośbą Luciana, który obudził się w nocy (czego Senna
nie zauważyła), przez niemal cały czas rozgrzewała ich. Przez co teraz niemiała
wystarczającej ilości mocy, by w razie odnalezienia Karthusa, użyć Życzenia i
była zmęczona. Dzisiejszy pochód miał być tylko po to, by nie wypadli z rytmu.
Nie rozmawiali o wydarzeniach poprzedniego dnia.
Gdy wracali do Twisted Treeline z
bezowocnej wyprawy, Lucian szedł już obok Senny, opalając ją ramieniem w pasie,
co jakiś czas zatracając się w zapachu jej włosów. Soraka, gdy byli już na
miejscu, postanowiła się przejść.
– To mi dobrze zrobi. – powiedziała
tylko, dochodząc, mimo że przekonywali ją, by nie oddalała się zbyt daleko.
Pomachała im z uśmiechem.
Gdy zniknęła wśród oparów niebieskiej
mgły, Lucian spojrzał wymownie na Sennę. Nim zdążyła w jakiś sposób zareagować,
już zostawała wnoszona do namiotu w jego ramionach. Ułożył ją delikatnie na
posłaniu i pozbywszy się kabur i pistoletów, zaczął ściągać pośpiesznie
skórzaną kurtkę i golf. Kobieta dotknęła rozgrzanego ciała, gdy zatracał się w
pocałunkach. Jego usta wędrowały po wargach i szyi, a dłonie zdejmowały kurtkę
i podciągały pospiesznie golf. Senna jęknęła w oczekiwaniu, dając mu
jednocześnie przyzwolenie na kontynuowanie. Odsunął na boki materiał jedwabnego
stanika, nie rozpinając go. Ustami pieścił jedną pierś, a dłonią drugą. Wolną
ręką sięgał do rozporka jej spodni.
Senna całkowicie zatraciła się w
doznaniach, szczodrze otrzymywanych od Luciana. Nie zdawała sobie sprawy, że
jest już całkowicie naga – ukochany zadbał o to, by nie zauważyła nawet, gdy
ściągał z niej golf. On jednak nadal miał na sobie skórzane spodnie. Gdy kobieta
poczuła ich zimno na udzie, po omacku sięgnęła, by się pozbyć, nieznośniej w
tej sytuacji, części garderoby. Mężczyzna nie ułatwiał zadania ani na moment
nie odrywając ust i dłoni od jej ciała.
Po kilku minutach, które zdawały się
być wiecznością, zdjęła ze swojego męża spodnie i bieliznę. Zamarł w
oczekiwaniu na więcej, gdy jej dłoń znalazła się w pobliżu wnętrza ud. Słyszała
jego ciężki oddech i czuła ciepło w zagłębieniu szyi. Nie kazała mu długo
czekać na pieszczotę, a gdy już otrzymał ledwie jej namiastkę, odsunął od
siebie dłoń Senny i wypełnił ją sobą, niespiesznie zatracając się we wnętrzu.
Soraka wróciła dopiero, gdy już
zasnęli. Spacer zdecydowanie dobrze jej zrobił, dzięki niemu odzyskała siły. A
i Senna z Lucianem wydawali się spokojniejsi we śnie niż zwykle. Wtuleni w
siebie i nadzy, oddychali miarowo.
Przechodząc obok nich w świetle laski
uzdrowicielka zobaczyła na ciele kobiety gęsią skórkę. Ujęła ostrożnie pled,
okrywający tylko biodra Luciana i przykryła ich oboje. Mężczyzna poruszył się
przez sen na posłaniu, kładąc żonie ramię na piersiach. Ta odwróciła się do
niego plecami, kuląc pod pledem. Przylgnął do niej całym ciałem.
Soraka po cichu wślizgnęła się pod swój
koc. Zgasiła laskę i przez chwilę wpatrywała się w ciemność. Przez materiał
namiotu wpadały do środka stłumione odgłosy zwierząt w niedalekiego lasu.
Uzdrowicielka zmarszczyła brwi. Nie spotkała żadnego podczas długiego spaceru –
„na oko” trwał on jakieś trzy godziny. Nie zapuszczała się daleko, ale wokół
cały czas słyszała wycia i tupot zrogowaciałych stóp golemów.
„Może nadal odstrasza je mój blask?”
pomyślała tylko, przekręcając się na bok.
Wstrząsnął nią dreszcz, gdy w ciemności
natrafiła na błyszczące oczy Senny. Kobieta wpatrywała się w nią nieobecnym
spojrzeniem.
– Senna? – szepnęła uzdrowicielka.
– Tak? – usłyszała zachrypnięty głos.
Soraka przełknęła ślinę. Wzrok kobiety
nieco ją przerażał i bardzo martwił.
– Dobrze się czujesz?
Po namiocie rozeszło się ciężkie
westchnienie. Z oczu Senny zniknęła nieobecność. Zastąpił ją smutek.
– Śpij. – usłyszała odpowiedź.
Kobieta odwróciła się do męża, który
teraz leżał dalej, nie dotykając jej. Soraka postanowiła się nie wtrącać.
Również przekręciła się na drugi bok i ułożyła wygodnie.
Prze kilkadziesiąt minut starała się
zasnąć, ale ilekroć morzył ją sen, rozbudzał szelest pledu i westchnienia
Senny. W końcu kobieta głośno zahałasowała za plecami uzdrowicielki i zapadła
cisza.
Soraka wtuliła głowę w poduszkę i
ponownie spróbowała zasnąć. Jednak jej bok wgniótł już posłanie i pod sobą
czuła zimne kamienie tarasu. Zmieniła pozycję, przekręcając się. Spod
uchylonych powiek zobaczyła, że miejsce na posłaniu obok Luciana jest puste.
Natychmiast poderwała się do siadu,
rozglądając po namiocie. W pierwszym odruchu chciała obudzić mężczyznę, ale
zdecydowała, że ostatnie dni były dla niego dość stresujące. Wstała i po cichu
wyszła. Nie mogła pozwolić, by Lucian znowu obudził się bez Senny u boku. Miała
wrażenie, że by wtedy zwariował.
Stając na schodach tarasu Błękitnej
Rezydencji oświetliła blaskiem laski najbliższe otoczenie. Nie zauważyła
nigdzie kobiecej sylwetki. Zeszła, stając nieco bliżej nexusa. Wychyliła się za
barierę, zaglądając w czeluści lasu. Bezskutecznie. Przeszła się jeszcze do
dwóch, stojących po przeciwnych stornach Rezydencji, wież.
– Strażniku. – szepnęła, nie chcąc
przepadkiem obudzić śpiącego w namiocie Luciana.
Dyniowa głowa drgnęła nieco, prychając.
– Strażniku. – powtórzyła Soraka. –
Proszę, obudź się. – dotknęła dłonią jego zimnego ramienia.
Otworzył oczy dopiero po kilku próbach
uzdrowicielki.
– Co się stało? – zapytał, przecierając
powieki. – Od kiedy tu nocujecie nie mogę się wyspać. Dziś już drugi raz,
któreś z was mnie budzi. – poskarżył się. – Ledwie zdążyłem zasnąć znowu, a
przyszłaś ty i…
– Widziałeś Sennę? – przerwała mu
niegrzecznie, czując się z tym okropnie, ale musiała znaleźć kobietę.
– A widziałem. – odpowiedział Strażnik
i mimo zaspania przywołał na swą twarz zagadkowy uśmiech.
– Zapłacę ci sto sztuk złota, jeżeli ją
znajdę. Nie mam teraz przy sobie pieniędzy, a nie mogę wrócić do namiotu, żeby
nie obudzić Luciana. – wyjaśniła pospiesznie, chociaż zdawała sobie sprawę z
tego, że Strażnika nie obchodziło nic, co powiedziała, pomijając pierwsze
zdanie.
Przytaknął z ociąganiem i krótkim
zdrewniałym palcem wskazał na rozpadający się front Rezydencji. Soraka
odwróciła wzrok w jej stronę. Przełknęła ślinę przez ściśnięte gardło.
Była ona wysoka. Trzy piętra i strych.
Jej tył był skryty w gęstym gąszczu tak, że wąż nie przecisnąłby się między
krzakami a ścianą. Wilgotne, kruche deski pokrywał szaro-niebieski śluz i mech.
Z dachu wyrastały rośliny. Wyrwane z framug okiennice leżały pod frontową
ścianą albo zwisały niepewnie na zawiasie. Okna nieposiadały szyb. Co jakiś
czas, przez jedno z nich wlatywała na poddasze chmara kruków.
Uzdrowicielka powróciła przestraszonym
wzrokiem do Strażnika. Była pewna, że nie kłamał. Drzwi, które jeszcze były
zamknięte, gdy wracała ze spaceru, teraz poruszał wiatr. O dziwo, zawiasy wcale
nie skrzypiały.
Strażnik pokiwał tylko niezauważalnie
głową. W wyrazie jego dyniowatej twarzy niebyło ani krztyny szyderstwa. Tak
naprawdę nie zależało mu na tym, by Soraka tam weszła, odnalazła towarzyszkę,
wróciła i dała mu obiecane pieniądze. Jednak ona sama wiedziała, że musi to
zrobić.
– Dziękuję. – powiedziała tonem pełnym
wdzięczności i przestrachu, odchodząc w stronę Rezydencji.
– Powodzenia. – w głosie Strażnika
pobrzmiewała szczerość.
Uzdrowicielka stanęła przed uchylonymi
lekko drzwiami. Całą moc skupiła w swojej lasce, która zabłysła jeszcze
intensywniejszym ciepłym światłem. Sierpem księżyca dotknęła krawędzi drzwi i
otworzyła je szerzej. Nie zamierzała przedłużyć swych męczarni, wywołanych
strachem przed nieznanym, więc od razu przestąpiła próg.
Jasny blask padał na zagrzybione ściany
domu. Pod nimi stało pięć łóżek i kilka małych szafek. Po podłodze walały się
bandaże, gaziki, strzykawki i ampułki z tabletkami. Mimo iż cała konstrukcja
Rezydencji wydawała się zaniedbana, znajdujące się w niej sprzęty były nowiutkie.
Łóżka pokryte świeżą pościelą, igły strzykawek świecące swoją srebrnością, a
bandaże śnieżnobiałe.
Soraka usłyszała stukot, rozchodzący
się po suficie. Spojrzała w jego stronę. Znajdował się on wysoko nad podłogą, a
w jednym z rogów powstała dziura, strasząca drzazgowymi końcami desek. Z
miejsca, z którego dobiegał dźwięk, oderwały się drobinki kurzu i wirując w
zatęchłym powietrzu spadły leniwie na podłogę.
Uzdrowicielka ruszyła w stronę schodów.
Była pewna, że na piętrze znajdzie Sennę. A przynajmniej okłamywała samą
siebie, że jest tego pewna, by nie poddać się panice. Wchodząc ostrożnie na
stopnie, uprzednio sprawdzała każdy z nich kopytem. Ominęła te, które zaczęły
sypać się pod jej nogą, wyginały się bądź zbyt głośno trzeszczały. Zanim dotarła
na górę, usłyszała serię stukotów jeszcze kilka razy.
Przeskakując ostatni stopień, znalazła
się na początku wąskiego korytarza, po którego obu stronach ciągnęły się
szeregi pozamykanych drzwi. Na jego końcu znajdowało się okno pozbawione szyb i
okiennic i kolejne schody, prowadzące na górę.
Soraka zaczęła iść wzdłuż jednej ze
ścian. Nadstawiała uszy, by nie musieć otwierać drzwi, a tylko wsłuchać się w
dźwięki za nimi, by po nich dotrzeć do Senny.
Pchnęła trzecie drzwi – które
zazgrzytały niemiłosiernie – usłyszawszy za nimi szuranie. Były jedynie
przymknięte. Wsunęła sierp księżyca do wnętrza małego pustego pokoju,
oświetlając je. W rogu pod przeciwległą ścianą zauważyła drżącą plątaninę rąk i
nóg okrytą miejscami białym materiałem. Ponad podciągniętymi do twarzy kolanami
błyszczały szeroko otwarte oczy.
Soraka bez większego zawahania podeszła
do Senny.
– Senna? – wyciągnęła do niej rękę,
niemal szepcząc imię. – Senna, co się dzieje?
Kobieta tylko pokręciła głową, ale
uzdrowicielka miała wrażenie, że z oczu powoli znika strach. Ostrożnie usiadła
przy niej na podłodze, a ta wtuliła się szybko w jej ramię. Soraka o mało co
nie pisnęła z bólu, czując zaciskające się na ręce palce. Przyłożyła dłoń do
jej miękkich włosów.
– Co się stało, Senno? – zapytała.
Głos nie zdradzał zniecierpliwienia,
wywołanego chęcią jak najszybszego opuszczenia Rezydencji. Niechciała, by
Lucian obudził się w namiocie sam. To się mogło źle skończyć. Uważała, że w
najlepszym wypadku, tak jak ostatnio.
Senna jednak nie odpowiedziała, a
Soraka postanowiła nie naciskać. Z biegiem czasu uścisk kobiety na już
zdrętwiałym ramieniu uzdrowicielki stawał się coraz lżejszy. Soraka przyjęła
ten fakt z ulgą, ponieważ przestawała czuć już czubki palców. Masując je drugą
dłonią, usłyszała nagle cichy, obojętny głos Senny, wpatrującej się w ciemność
za uchylonymi drzwiami, prowadzącymi na korytarz.
– Boję się… – przerwała, ale
uzdrowicielka wiedziała, że ma zamiar powiedzieć coś jeszcze, coś bardzo
ważnego, więc milczała. – …, że coś mu się stanie; że nie będę mu w stanie
pomóc; że będę widziała, jak… – głos się jej załamał, a Soraka objęła ją
ramieniem, czując gęsią skórkę na plecach; słyszała już gdzieś podobne słowa. –
…, jak umiera i nie będę mogła nic zrobić. – wzięła głęboki oddech, uspokajając
się nieznacznie. – Obiecaj mi coś, Sorako. – uniosła na nią zaczerwienione
oczy, błyszczące łzami, a uzdrowicielka przełknęła ślinę. – Obiecaj mi, że
jeżeli oboje będziemy w niebezpieczeństwie, a ty będziesz w stanie uratować
tylko jedno z nas, to za wszelką cenę postarasz się, żeby on przeżył.
„… proszę, uratuj ją. Moje życie bez
niej i tak niemiałoby sensu…” w głowie Soraki rozbrzmiał głos Luciana.
Uzdrowicielka wpatrywała się szeroko
otwartymi oczami w twarz Senny. Serce jej waliło.
– Lucianie, ja nie… – zaczęła Soraka, ale mężczyzna jej przerwał.
– Proszę, Sorako. Kocham ją bardziej niż własne życie.
Jeżeli byłaby, w chwili największego zagrożenia, możliwość, by poświecić za nią
swoje życie, zrobiłbym to bez wahania.
– Ale ja nie mogę ci obiecać, że uratuję ją, narażając
ciebie.
Lucian odwrócił się od niej i wzdychając, przejechał dłonią
po głowie. Kopnął nogę stołu, stojącego na środku kajuty uzdrowicielki. Stojący
na nim kufel zadrżał. Mężczyzna podszedł do bulaju. W niemocy skrzyżował ramiona
na piersi, patrząc na morze.
Soraka ze smutkiem usiadła na skraju łóżka i co jakiś czas
zerkała na jego sylwetkę znad stron książki, którą czytała, gdy do niej
przyszedł. Czuła się winna, ale nie mogła nic zrobić – ratowanie jednych
kosztem innych było niezgodne z jej przekonaniami. Każdy miał prawo do życia.
Gdyby uratowała Sennę i miałaby jeszcze możliwość uratowania Luciana to
zrobiłaby to. A on oczekiwał, by w takim wypadku zostawiła go na pastwę losu i
uciekała razem z Senną, jak najdalej od niebezpieczeństwa.
– Kiedy się pierwszy raz się spotkaliśmy – zaczął mężczyzna,
nadal wpatrując się w okno. – była zima, a my mieliśmy po kilkanaście lat.
Nasze miasta dzielił las, na którego środku piętrzyła się wysoka góra.
Napotkaliśmy się pod nią. Później rozmawialiśmy o tym, jak się tam znaleźliśmy.
Oboje mieliśmy przy sobie bronie, które upominały się o siebie nawzajem,
zmuszając nas do zabrania ich do lasu. O wiele przyjaźniejszego lasu niż na
Shadow Isles, ale równie, a może nawet bardziej, chłodnego.
Zdziwiła nas nasza obecność, ale nie baliśmy się. Usiedliśmy
w jednej z płytszych jaskiń i po prostu rozmawialiśmy, zapomniawszy o całym
świecie. Gdy zorientowaliśmy się, że zaczęło się ściemniać, było już za późno
na powrót do domu. Poprosiłem ją by została w jaskini. Na początku nie chciała,
ale ją przekonałem i sam poszedłem nazbierać drewna na opał. Wróciłem szybko.
Ale w jaskini już jej nie było. Pamiętam uczucie, które mnie wówczas ogarnęło.
Niewyobrażalny strach. Zacząłem myśleć, że coś jej się stało i wołać. Na
szczęście była niedaleko. Odkrzyknęła, a ja rzuciłem drewno w śnieg i pobiegłem
w jej stronę. Zlękła się, gdy wziąłem ją w ramiona – bycie tak blisko niej
okazało się najpiękniejszym uczuciem, jakiego do tamtej pory doświadczyłem.
Czułem jej przyspieszony oddech, ale po chwili uspokoiła się i też mnie objęła.
„Bałam się, że mnie zostawiłeś” powiedziała. Zszokowało mnie to. Pomyślałem:
„Jak mógłbym cię kiedykolwiek zostawić?”. Mimo że znaliśmy się od kilku godzin,
już wtedy wiedziałem, że chcę z nią spędzić resztę życia. Wtedy – mając
dwadzieścia lat. Ona miała zaledwie osiemnaście. Była taka niewinna. „Nigdy cię
nie zostawię” odpowiedziałem, a ona przytuliła mnie jeszcze mocniej.
Staliśmy tak wtuleni w siebie, aż nie nastała zupełna noc.
Na szczęście, moja broń, którą schowałem do kabury, gdy szedłem po drewno,
jaśniała bladym blaskiem, oświetlając nam nieco drogę powrotną. Wróciliśmy do
jaskini, trzymając się za ręce. Dałem jej swoją kurtkę, gdy sam rozpalałem
ogień, a później ułożyłem ją do snu.
Niemal całą noc nie spałem, patrząc, jak ona to robi, a gdy
tylko zaczęło świtać, obudziłem ją i odprowadziłem do miasteczka. Zabrali ją do
domu, odciągając siłą ode mnie. A ja mogłem tylko stać i patrzeć, pośród
trzymających mnie ludzi. Myśleli, że ja ją porwałem. Dopiero po kilku minutach
zobaczyli moją broń. Broń stworzoną z Przedwiecznego Kamienia, tak jak Senny.
Niemal w tym samym momencie wyszła z domu, za którym drzwiami niedawno zniknęła.
Wyjaśniła swoim rodzicom, że tylko dzięki mnie przeżyła noc i że się nią godnie
opiekowałem i nie zrobiłem krzywdy.
Mieszkańcy jej miasta, odprowadzili mnie do mojego w
podzięce. Ojciec Senny wychwalał mnie przed moim. Od tamtej pory byliśmy razem
mile widziani w swoich domach, ale i tak zawsze woleliśmy spędzać czas tylko w
swojej obecności.
Po kilku miesiącach czekała nas pierwsza wspólna misja. I
znowu poczułem ten niewyobrażalny strach, gdy widziałem, jak zbliża się do niej
nasz przeciwnik. Był zdecydowanie za blisko i był zbyt żywy niż bym sobie tego wówczas
życzył. Przed misją niezliczone ilości godzin spędzałem na kształceniu się w
celności strzelania, by w razie właśnie takiej sytuacji móc ją obronić.
Ręce mi się trzęsły, gdy pierwszy raz w swoim życiu
wycelowałem w żywą istotę. Ale ona zagrażał Sennie. Zabiłem – jednym strzałem.
Widziałem kątem oka, jak moja ukochana kuli się ze strachu, słysząc głośny
dźwięk wystrzału, ale szybko się zreflektowała, myśląc, że tego nie zauważyłem.
Nadal była zbyt delikatna, zbyt niewinna, by uczestniczyć w tym wszystkim. Mój
pogląd na tą sytuację nie zmienił się do dziś.
Wtedy zrozumiałem, że moją największą życiową misją jest
bronienie jej. Pozostawienie jej przy życiu za wszelką cenę. – kończąc,
odwrócił się wreszcie do Soraki; w jego oczach dostrzegła ogromny smutek. –
Więc daj mi wypełnić tą misję, jak najlepiej. Za wszelką cenę, proszę, uratuj
ją. Moje życie bez niej i tak niemiałoby sensu. Od zawsze boję się, że będę
widział, jak umiera, nie będąc w stanie jej pomóc; że będę widział jej
cierpienie.
Po grzbiecie uzdrowicielki przeszedł dreszcz. Książka niemal
wypadła jej z rąk, gdy spostrzegła z szokiem, że ma nieco rozchylone wargi. Nie
panowała niemal nad wypowiadanymi przez siebie słowami. Kierował nią instynkt.
– Dobrze. – powiedziała tylko.
Lucian uklęknął przed nią i ujął jej dłonie. Ucałowawszy je
z wdzięcznością, powiedział:
– Dziękuję. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. – wstał
i skierował się w stronę wyjścia. – Pójdę jej poszukać. Jakbyś czegoś
potrzebowała, jestem do twojej dyspozycji.
I wyszedł, pozostawiając Sorakę, bijącą się z myślami i ważącą
słowa, które zostały między nimi wypowiedziane.
– Sorako? – usłyszała jakby w oddali
głos Senny.
Zauważyła, że znowu ma rozchylone
wargi, a szeroko otwartymi oczami patrzy nieobecnie na kobietę. Potrząsnęła
głową.
– Tak? – powiedziała, mimo iż doskonale
wiedziała, o co chodzi Sennie.
Westchnęła i ścisnęła w dłoni fiolkę,
zawieszoną na szyi.
– Proszę, obiecaj mi, że będziesz
próbowała uratować Luciana za wszelką cenę.
Soraka w ułamku sekundy stwierdziła, że
skoro obiecała to mężczyźnie, uspokajając go, może to również obiecać Sennie.
Tym bardziej, że działo się z nią ostatnio coś bardzo złego. I za wszelką cenę
będzie się starała uratować ich obojga. Ta misja musiała zakończyć się śmiercią
tylko i wyłącznie Karthusa. Ewentualnie, niczyją.
– Dobrze. – odpowiedziała. – A teraz,
wracajmy już.
Senna uśmiechnęła się blado i
przytaknęła. Wstały, wytrącając się z otępienia i ruszyły w stronę wyjścia.
Gdy wróciły do namiotu, Lucian nadal
spał spokojnie.
Po rozmowie z Soraką, Senna poczuła się
trochę lepiej – jakby nieco odciążona. Położyła się przy Lucianie i zasnęła,
głaskawszy go przez chwilę po głowie. Przygarnął ją, czują delikatny dotyk. I
oboje spali, objęci, aż do świtu.
Dzień minął kobiecie szybko i
spokojnie… Za szybko i za spokojnie. Ubranie się, wyjście, szukanie celu,
powrót i przebranie się w zwiewną białą sukienkę do snu – wszystkie te
czynności wykonywała niezwykle starannie, skupiając na nich całą uwagę i
zapominając o koszmarach, które dręczyły ją co noc. W ramionach Luciana koiła
psychiczny ból, który swoją intensywnością przypominał fizyczny. Cały czas
starała się być blisko niego, czując zapach i ciepło ciała, które ją
uspokajały.
W nocy jednak jej nie przytulał. Starała
wtulić się w jego plecy, ale w każdej pozycji było niewygodnie.
„Przecież nie będę go budziła, żeby
tylko odwrócił się w moją stronę i mnie objął.” myślała, leżąc na plecach i
patrząc w ciemność.
Jednak bardzo tego potrzebowała… Za
bardzo. Wszystko ostatnio było „za”.
Za dużo myślała nad sprawami, które ją
przerażały. Choćby teraz.
Szarpnęła się, wyrywając z zadumy.
Zrzuciła z siebie białą sukienkę i nałożyła skórzane spodnie, golf i ciężkie
buty. Ujęła w dłoń broń. Będąc już tuż przy wyjściu z namiotu, obejrzała się. W
blasku niebieskiego światła, śpiący Lucian wyglądał nadzwyczaj spokojnie.
Nachyliła się nad nim i złożyła delikatny pocałunek na wargach. Nie poruszył
się. Wyszła, nie odwracając już głowy.
Spacerowała po wyspie. Nie miała
zamiaru sama polować na Karthusa. Ubrała się w strój bojowy, by nie było jej
zimno, a broń wzięła na wszelki wypadek. Przed oczami umysłu co jakiś czas
przesuwały się obrazy martwego Luciana, odwiedzające ją we śnie.
Nagle jeden z nich stał się nadzwyczaj
wyraźny. Głowę przeszył ból o niezwykle silnym natężeniu. Nogi się pod nią
ugięły, a obraz lasu przyćmiły kolorowe plamy. Oparła się o stojące nieopodal
drzewo. Usłyszała huk wystrzału, a później kobiecy krzyk. Krzyk Soraki. Zmusiła
się do skupienia wzroku w jednym miejscu, a ból i mroczki zniknęły tak szybko,
jak się pojawiły. Odepchnęła się od drzewa i stanęła pewnie na nogach.
Przeszła kilka kroków i rozejrzała się.
Tym razem bez ostrzeżenia opadła najpierw na ziemię, a później w jej serce
uderzył ból, którego jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyła. Zapomniała, jak
się poprawnie oddycha. Do płuc wtłaczała powietrze chaotycznymi haustami,
patrząc na leżące przed nią nagie ciało Luciana. Pod nim rozchodziła się
czerwona plama krwi, wsiąkającej w niebieski mech.
Senna wyprostowała kolana, unosząc się.
Coś jednak zatrzymało ją w połowie drogi i pociągnęło w dół. Spódnica białej
sukienki. Przygniatała ją własnymi nogami. Nie dotarło do niej, że jeszcze
przed chwilą była ubrana w strój bojowy. Na czworaka, prawie się czołgając z niemocy,
zbliżyła się do Luciana. Pochyliła nad nim. Dotknęła naznaczonej przez śmierć
bladej twarzy. Jego skóra była jeszcze ciepła, ale szeroko otwarte oczy martwe
i zasnute mgłą.
Senna nie zaczęła płakać tylko się
rozglądać. Od początku wiedziała, za czym i zobaczyła to nieopodal, pod jednym
z drzew. Tam leżały jej spodnie, golf, buty i broń. Wstała, chwiejąc się.
Wzięła do ręki pistolet. Nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, co robi, ale
była niewiarygodnie zdecydowana. Wróciła do Luciana. Spojrzała na niego ostatni
raz i przyłożyła lufę pistoletu do skroni. Zawsze z trudem utrzymywała broń w
jednej ręce, ale teraz zdobyła na to siłę. Drugą dłonią ujęła dłoń Luciana i
przeniosła palec wskazujący na spust. Zamknęła oczy, wzdychając.
Nie wystrzeliła. Całą celebrację
przerwał szelest. Otworzyła oczy i spojrzała na rosnący przed nią, wysoki
krzak. Drżał. Senna z trudem przeszła między niego, a ciało Luciana, by w razie
potrzeby móc je obronić. Ale takiej potrzeby nie było. Spośród gałęzi wyszedł
mały chłopiec. Jego skóra lśniła w srebrnej poświacie księżyca, unoszącego się
nisko nad Shadow Isles. Miał mahoniowe włosy, splecione w niezliczoną ilość
drobnych, długich warkoczyków. Tak bardzo przypominał jej męża.
Senna przyglądała się, jak podchodzi do
niej wolno. Wcale się nie bał trzymanej przez nią broni ani martwego ciała,
spoczywającego za nią. Stanął kilka metrów przed nią. Rozejrzał się i patrząc
jej w oczy, przytknął paluszek pulchnej dłoni do ust, sugerując, by była cicho.
A później wskazał na nią. Konkretnie na brzuch. Spojrzała w dół. Na
śnieżnobiałym materiale sukni widniała brunatna plama krwi. Nic nie rozumiała.
Uniosła znowu spojrzenie na chłopca, ale jego już nie było. Przed nią stał
Karthus we własnej osobie. Czarno-czerwona szata rozpływała się po ziemi u jego
stóp.
Kobieta uniosła szybko broń i
strzeliła. Osunął się na ziemię. Ale nie Piewca Śmierci, a mały chłopiec z krwawiącą
dziurą w czaszce. Senna odrzuciła broń, łapiąc go nim upadł na mech. Wciągnęła
go na swoje kolana, tuląc i łkając. Głaskała go po twarzy i czole. A on
przemieniał się w Luciana. Po chwili garnęła do piersi ciało swego martwego
męża. I wtedy zrozumiała.
To ona go zabiła. Gdy jej głowę
przeszył ból, musiała na jakiś czas stracić świadomość. On obudził się, widząc,
że jej nie ma w namiocie, zaczął szukać wraz z Soraką. Najwidoczniej ją
zaskoczyli i użyła broni przeciwko nim. Stąd krzyk uzdrowicielki.
Senna ponownie uniosła broń do skroni.
Ponownie zamknęła oczy. Przyłożyła palec do spustu. Drugą dłoń położyła na
policzku Luciana.
– Nie! – usłyszała nagle za sobą jego
głos.
Otworzyła oczy, czując, jak zalewa ją
fala spokoju tak silna, że niemal przytłaczająca i przyprawiająca o omdlenie. W
ułamku sekundy spostrzegła, że spoczywająca na kolanach sylwetka rozpływa się,
ona sama jest ubrana w skórę i golf, a broń, którą przystawiała do skroni
naprawdę jest ciężka. Odwróciła się i napotkała jego pełne przerażenia
spojrzenie. Chciała odrzucić broń, by go uspokoić, ale poczuła uścisk kościstej
zimnej dłoni na nadgarstku. Po chwili nie czuła w niej już ciężaru pistoletu –
został on wyrwany spomiędzy bezwładnych teraz palców. Druga koścista dłoń
zerwała z szyi fiolkę i rzuciła ją pod stopy przerażonemu Lucianowi i stojącej
obok niego Sorace.
Senna poczuła, jak zimna dłoń chwyta ją
za gardło, a co najmniej dwie kolejne wędrują po jej ciele, zahaczając o
piersi, brzuch, podbrzusze i uda. Czuła orzeźwiający zapach morskiej wody,
mieszający się z wonią popiołu.
Szarpnęła się, widząc, jak Lucian
celuje lufę swojej broni w coś, znajdującego się tuż za nią, przy głowie.
Usłyszała strzał. Ale broń mężczyzny
nawet nie drgnęła. Poczuła rozlewające się po ciele gorąco. Zimne, kościste
dłonie puściły ją i upadła na ziemię. Ostatnią rzeczą, którą widziała
prawdziwymi oczami była podtrzymująca Luciana Soraka.
Potem odpłynęła, unosząc się ponad
swoim ciałem.
„NIE!!!” głos w głowie boleśnie
uświadamiał mu, że stracił swoją ukochaną na zawsze.
Choć nie było to normalne, niemal
widział, jak jej dusza unosi się nad ciałem, kierując ku niebu. Widział tylko
ją. Nagle w ramy owego obrazu wdarł się łańcuch, zakończony hakiem. Owinął on
duszę Senny i ściągnął z powrotem w dół. Lucian widział połyskujące na jej
policzkach łzy.
Widział, jak trzymający w jednej ręce
broń, a w drugiej koniec łańcucha, Thresh, ściąga duszę jego żony z drogi do
wiecznego szczęścia, uniemożliwiając im już na zawsze ponowne spotkanie się po
drugiej stronie. Gdy wiotka przezroczystość Senny była już blisko istoty, ta
złapała ją mocno za ramię i zamknęła esencję w latarni, stojącej przy nodze.
Las wypełnił urwany nagle krzyk kobiety, a później była już tylko cisza i dwa,
łączące się ze sobą w niebieskiej mgle, śmiechy nieumarłych.
Lucian stał i patrzył. Nie mógł się
ruszyć. Widział ponad ciałem Senny dwie rozmyte postacie. Czuł jednocześnie
pustkę i wypełniający ją ból. Ból tak silny, że momentami tracił świadomość,
zostając cały czas przytomny. Wydawało mu się, że czas wlecze się w
nieskończoność.
Powłócząc nogami, podszedł do ciała
ukochanej. Nie był pewien, ale chyba ktoś go podtrzymywał. Opadł na kolana.
Chciał ją dotknąć, ale wewnętrzny głos go powstrzymał.
„A co jeśli okaże się zimna, jak lód?”.
Wtedy wszystko nabrałoby rzeczywistych
kształtów. Na razie ból zagłuszał bodźce pochodzące z realiów świata. Nie
chciał, żeby jej śmierć okazała się nagle prawdziwa.
Odwrócił wzrok od martwej twarzy. Mimo
iż obraz, na który przed chwilą patrzył był zamazany, jego umysł wyostrzył go i
zapisał w pamięci na zawsze. Wzrok padł na latarnię. Pomiędzy jej szczeblami
zobaczył malutką niebiesko-zieloną postać. Dotykała krat swojego więzienia i
patrzyła na niego ze smutkiem. Mimo że sama była w opłakanej sytuacji,
wiedział, że patrzenie na niego sprawia jej największy ból.
Lucian wyciągnął rękę w stronę duszy
Senny, ale gdy tylko dotknął wyobrażenia miniaturowej dłoni cała postać się
rozpłynęła. Dopiero wówczas do mężczyzny odtarły śmiechy górujących nad nim
Karthusa i Thresha. Uniósł na nich wzrok, który płonął nienawiścią. Gdzieś
zniknął nagle cały smutek, wraz z ulatniającą się duszą Senny.
Wstał, a oni nadal się śmiali. Ten
śmiech zaległ gdzieś w najdalszych zakamarkach jego mózgu. Nie zauważyli, że na
nich patrzy. Thresh tylko rzucił w między czasie broń Senny na ziemię i ujął
latarnię z nowo nabytą duszą.
Lucian sięgnął do kabury po swój
pistolet i wycelował w zwęgloną czaszkę. Dopiero wówczas obaj nieumarli
zwrócili na niego uwagę. W ich przepastnych oczach pojawił się strach.
Mężczyzna poczuł niebywałą satysfakcję. Na jego ustach pojawił się szyderczy
śmiech. Taki sam po chwili wykrzywił twarz Karthusa.
– No strzelaj. – po lesie rozniosło się
schrypnięte echo, a zdezorientowany Lucian wycelował nagle w Piewcę Śmierci. –
Zabrał twoją żonę. Jedyną miłość. Twoją ukochaną Sennę.
– Karthus ma rację, Lucianie. – lufa znowu
została przeniesiona na drugą istotę. – Zabiłem ją. Strzeliłem w plecy jej
własną bronią.
Mężczyzna poprawił rozluźnił i ponownie
zacisnął dłonie na rękojeści. Czuł, jak po czole spływa mu pot. Gdyby nie
przemożna chęć torturowania Thresha przed zadaniem mu ostatecznej śmierci, już
dawno leżałby martwy. Ale musiał cierpieć, tak jak cierpiała Senna; musiał
doświadczyć nieprzespanych nocy, tak jak ona; bać się każdego głośniejszego
dźwięku. Umrzeć, na zawsze pozbawiony szans na odkupienie.
Jednak miał przed sobą dwóch
przeciwników. Najpierw wypadało się zająć pierwotnym celem, więc przeniósł broń
na Karthusa.
– Hahaha! – zaśmiał się ten chrapliwie.
– A jednak…
Zaczął coś szeptać, unosząc ręce ku
niebu. Lucian nacisnął spust broni do połowy, gdy przed nim a nieumarłymi z
nikąd pojawił się emanujący fioletowym blaskiem mur. Pistolet wypalił,
rozpraszając swoje uzdrawiające światło po powierzchni ściany. Mężczyzna oślepł
na moment, a odrzut powalił go na ziemię. Stracił przytomność.
Gdy się obudził, było już po wszystkim.
Leżał z głową ułożoną na kolanach Soraki – od razu rozpoznał, że nie była to
Senna; chociażby po sposobie, w jaki głaskała go po głowie. Pod plecami czuł
zimny, wilgotny mech. Poderwał się nagle, przypomniawszy o wszystkim, a jego
głowę i klatkę piersiową przeszył niewyobrażalny ból. Opadł znowu pod jego
naporem.
– Po prostu śpij. – powiedziała Soraka,
a potem wyszeptawszy zaklęcie, zabrała ułamek bólu. – Przepraszam. – usłyszał
tylko, a potem odpłynął.
***
– Z tego, co wiem, to Vladimir niemal
na sto procent pójdzie na środkową linię. – Garen pochylił się nad mapą
Summoner’s Rift. – Lux – spojrzał na siostrę znad stołu. – będziesz musiała być
bardzo ostrożna. Pamiętaj o totemach. – dziewczyna potaknęła. – Ja pójdę na
linię górną; na dżunglę Vi – naniósł poprawkę na mapie, by później móc
przedstawić plan wszystkim zainteresowanym bitwą; Vi aktualnie nie było wśród
demacian. – wsparciem zajmie się Sona – wskazał końcem pióra na stojącą w
koncie dziewczynę; widział, jak ściska dłoń Lee i przytakuje, a ten przyciąga
ją bliżej do siebie i całuje w skroń. – a przeciwko Dravenowi stanie… – tu
Garen zawiesił głos, przejeżdżając wzrokiem po zebranych.
Nagle drzwi wielkiej sali otworzyły się
z hukiem. Wszyscy zwrócili wzrok i gotową do użycia broń w ich stronę.
Rozluźnili się, zobaczywszy Sorakę w towarzystwie znanego im mężczyzny.
Ostatnio, gdy go widzieli był w towarzyskie czarnoskórej kobiety, ale żadne z
nich (oprócz Sony) nie zwróciło na to uwagi.
– Ach, Lucian. Jak poszły sprawy z
Karthusem? – zapytał Garen, szczerze ucieszony jego obecnością.
Mężczyzna nic nie odpowiedział tylko
przemaszerował w towarzystwie zszokowanych spojrzeń przez całą salę i rzucił na
stół jedną ze swoich broni.
– Ja stanę przeciwko Dravenowi. Od dziś
i już na zawsze będę służył pod banderą Demacii…
„…, a gdy w końcu stanę twarzą w twarz
z Threshem już się nie zawaham.”.