sobota, 19 października 2013

Namiastka Dobra

Dla Ozanki,
która w każdym potrafi znaleźć
namiastkę Dobra i „bonusowo” na jej osiemnaste urodziny
– niech spełnią się wszystkie Twoje marzenia,
Osobo-Dzięki-Której-Nadal-Trwam

Diabeł stanął na skraju przepaści. Kilka skrawków ziemi oderwało się od urwiska i spadło w czarną mgłę. Rogaty przymkną oczy i westchnął, słysząc ryk germańskiego oprawcy, gdy drobne kawałki przeniknęły do palących czeluści Piekła. Czarna powierzchnia mgły zabłysła nagle pomarańczowym światłem, które po chwili skupiło się w jednym miejscu i słupem ognia wystrzeliło spomiędzy pyłu, zwalając diabła z nóg swym pędem. Nagle ogień rozprzestrzenił się z sykiem kilka metrów nad urwiskiem, jakby po gładkiej powierzchni szkła, natrafiwszy na podniebną barierę. Jak gwałtownie ogień się pojawił, tak samo gwałtownie zapadł się w sobie, pozostawiając tylko echo krzyków potępieńców, które szybko ucichło.
         Diabeł patrzył na całą scenę przymrużonymi oczami, osłaniając twarz przed gorącem, ale z dystansem – ogień i wrzaski były chlebem powszednim w Piekle. Podniósł się niezdarnie i z wysiłkiem, albowiem, mimo iż nie był potępieńcem, a potępiającym i zadającym karę, ból, który widział na co dzień przeszywał jego włochatą skórę i postarzał wnętrzności.
         Rogaty znów stanął na krawędzi urwiska, uważając tym razem, by nie naruszyć jego konstrukcji. Jego uwagę zwrócił cień, który nagle pojawił się po drugiej stronie przepaści. Cień miał kształt dziewczynki i lewitował nad piaszczystą powierzchnią, unosząc się lekko i opadając. Mimo że nie miał oczu, diabeł wiedział, że na niego patrzy. Niemal nieruchomo wpatrywali się w siebie przez chwilę. Nagle cień dziewczynki zawirował wesoło, a z Nieba wypłynął strumień światła. Cień obejrzał się za siebie z niepokojem i szybko wszedł w światło, które uniosło go, oddając mu kolory – dziewczynka miała na sobie błękitną sukienkę, a jej jasne włosy splecione były w dwa warkocze związane kolorowymi wstążkami. Dziewczynka uśmiechnęła się do diabła i pomachała mu unosząc się coraz wyżej, ale on jej nie odmachał. Skupił wzrok na pobojowisku, wytworzonym przez inne cienie pchające się w strumień światła – były agresywne, a ich ryki i piski unosiły się wysoko ponad urwisko. Sprawiały sobie nawzajem ból, bo każdy z nich też chciał znaleźć się w wąskiej stróżce światła i unieść się do Nieba, ale gdy dziewczynka zniknęła w mlecznobiałych chmurach, światło zaczęło blednąć, aż zostało po nim tylko wspomnienie, a cienie wydały z siebie głośny skrzek i zapadły się w sobie.
         Diabeł był właśnie świadkiem rzadkiego zjawiska – przejścia zagubionej duszy z Czyśćca do Nieba. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w pustą przestrzeń, pozostawioną po cieniach, a potem w mgłę unoszącą się nad urwiskiem – Niebo. W miejscu, w którym stał zazwyczaj odbywał się Sąd Ostateczny – Bóg zstępował z Nieba, a Szatan przybywał z Piekła, by wspólnie osądzić przybyłą duszę. Gdy jej przewinienia były zbyt wielkie, by znaleźć się w Niebie albo w Czyśćcu, zostawała strącana w dół przez Lucyfera. Gdy szła do Czyśćca, Bóg tworzył most nad przepaścią, po którym, niechętnie, przechodziła na drugą stronę, tracąc powoli kolory, a gdy już była całkowicie ciemna inne cienie wciągały ją w głąb Pokutniczej Krainy. A gdy cień cierpieniem odkupił swe winy działo się to, czego przed chwilą doświadczyła dziewczynka. Gdy dusza była czysta bądź prawie bez skazy, Bóg strącał samego Szatana z urwiska, brał ją za rękę i tak razem wstępowali do Nieba.
         Rogaty skulił się i obejrzał za siebie – na drogę, z której przyszedł. Odczekał chwilę, nadstawiając uszu, słuchając, czy nikogo nie ma w pobliżu. Dochodziły do niego tylko głośne krzyki i jęki potępieńców z Piekła i nieco stłumione z Czyśćca. Włożył, więc rękę pomiędzy sztywne futro na piersi i w zaciśniętej pięści wyciągnął, spomiędzy poklejonych smołą włosów, kulkę.
         Na pierwszy rzut oka nie było w niej nic wyjątkowego, oprócz wydobywającego się z jej wnętrza jasnoniebieskiego światła. Jednak już po tym pierwszym rzucie oka trudno było od niej oderwać wzrok, mimo że oczy napełniały się łzami i szybko czerwieniały i zaczynały szczypać przez intensywność światła. Mała kulka była niewyobrażalnie piękna dla obserwatora i zdawało się, jakby jej blask tchnął urodę we wszystko, na co padał. Jakby rzeczywistość była tylko cieniem, a owa kulka rozpraszającym go i ogrzewającym świat słońcem. To było Dobro, a właściwie Jego namiastka, którą diabeł skrywał pod sercem, ukrywając przed innymi potępiającymi i samym Lucyferem.
         Diabeł patrzył na swoją dłoń – normalnie czarną i popękaną, a teraz jasną i ludzką – oświetlaną zimnym blaskiem ze łzami w oczach, które nie były wywołane bólem. Żal, który odczuwał z powodu tak rzadkiej możliwości oglądania owej namiastki Dobra, zalewał jego, mogłoby się wydawać, zwęglone serce. Ale mimo tego, że nie mógł jej widzieć na co dzień ani pielęgnować w czeluściach Piekła, ona trwała – kulista kruszynka pod jego sercem, błyszcząca niebladnącym światłem.
         Stał przodem do przepaści, gdy nagle usłyszał śmiechy, niechybnie demonów. Obejrzał się za siebie i zobaczył dwie pary nietoperzych skrzydeł górujących nad horyzontem – po chwili dołączyli do nich sylwetki. Spanikowany diabeł schował namiastkę płytko między futro i rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś schronienia. Demony były podległe tylko Szatanowi, natomiast diabły Szatanowi i demonom – muskularnym i strasznym. To one wymierzały im kary za niewykonanie pracy, Lucyfer zwykle nie brudził sobie tym rąk. Oczywiście były demony niższe i wyższe rangą, w zależności od ilości i efektywności opętań, ale w społeczności diabłów należało się bać wszystkich.
         Rogaty nie znalazł schronienia – otaczała go jedynie piaszczysta równina. A z jedynej strony, w którą mógł się udać nadchodziły demony. Jedyne, co mógł zrobić to odwrócić się przodem do przepaści i udawać, że ich nie zauważył – tak też zrobił. Natomiast dwie ogromne sylwetki szybko spostrzegły diabła, który skulił się, słysząc, jak do niego krzyczą, ale nic nie odpowiedział – nie wiedział, co robić. Demony podeszły bliżej i zaczęły zaczepiać diabła, a gdy tamten nie odpowiadał na ich zaczepki, wściekłe pojmały go i zaczęły wlec po piachu, zmierzając w stronę Piekła okrężną drogą.
         Impet, z jakim demony złapały diabła sprawił, że spomiędzy jego futra wypadła namiastka Dobra i poturlała się nad krawędź przepaści, zmieniając swym blaskiem suchy piach w soczyście zieloną trawę i kilka drobnych kwiatków. Przerażony diabeł patrzył szeroko otwartymi oczami na kruszynkę, a po chwili jeden z demonów podążył za jego wzrokiem i również zobaczył namiastkę. Demon uśmiechnął się złowrogo, zdając sobie sprawę z tego, czym jest owa kulka i podszedł go niej z zamiarem wzięcia jej, jako argument dla Lucyfera do tego, by ukarać diabła. Na zamiarach się jednak skończyło, bo gdy demon zbliżył dłoń do Dobra, ono poraziło go silnym piorunem – demon postanowił drugi raz nie próbować, słysząc śmiech swojego kompana.
         Gdy demony zaniosły diabła dostatecznie daleko, by nie mógł już widzieć namiastki, zrezygnowany, zmęczony i przerażony zwiesił głowę i pozwolił ponieść się zdarzeniom.

         Namiastka Dobra leżała samotnie wśród źdźbeł trawy, które sama wyczarowała. Nie otaczały jej żadne dźwięki. Do pewnego momentu dzwoniąca cisza wydawała się trwać w nieskończoność…, a potem był świergot.
         Spomiędzy chmur wyleciał drobny ptaszek rażący bielą swych piórek. Zatoczył kółko nad piaszczystym urwiskiem i wylądował w pobliżu kulki. Zanim do niej dotarł wykonał kilka podskoków w losowych kierunkach i przechylając główkę przyjrzał się namiastce i dziobnąwszy ją dwa razy, wziął ją w dzióbek i wzlatując, zniknął między chmurami.
         Ptaszek zatracił się we mgle, ale instynktownie wiedział, gdzie ma się udać i tak po chwili położył namiastkę na dłoni staruszka. Usłyszał tylko pomruk zastanowienia i zniknął.

autor obrazka: Nicolescu Andrei

         Diabeł patrzył w oczy najpaskudniejszemu stworzeniu we Wszechświecie, a dwie pary muskularnych ramion zaciskały się na przegubach jego rąk. Demony już dawno opowiedziały Lucyferowi o jego przewinieniach, ale on długi czas przechadzał się od ściany do ściany, uśmiechając się szyderczo, co jakiś czas. Dopiero chwilę temu odwrócił się przodem do trójki swoich podwładnych.
         Przewiercając diabła wzrokiem, Lucyfer zbliżał się do niego coraz bardziej, aż w pewnym momencie wyciągnął rękę i szponami rozpłatał jego klatkę piersiową, wydobywając z niej serce – czerwone, ludzkie, bijące serce, niezwęglone, czarne i nieruchome, jakie mieli inni diabli.
         Twarz diabła zastygła w przerażeniu i bólu, a demony puściły jego bezwładne ciało, które po chwili osunęło się na ziemię. Szatan wypuścił z dłoni serce, zdezorientowany jego wyglądem. Nie lubił takich niespodzianek i momentów, w których nie panował nad sytuacją. Wpadł w szał i rozszarpał ciała obu demonów na drobne kawałki. Chciał to samo zrobić z ciałem diabła, ale coś nie pozwalało mu się do niego zbliżyć. Po chwili wiedział już, dlaczego.
         Przed wszystkie kondygnacje Piekła przebił się snop światła, oślepiając wszystkich, którzy na niego spojrzeli. Blask padł wprost na ciało diabła, ożywając je i unosząc do Nieba. Skóra rogatego zmieniła kolor z czerwonej na kremową, zniknęło nadmierne owłosienie, a racice nóg i rąk zmieniły się w stopy i dłonie. Szatan zaczął przeklinać wszystko, co święte, gdy diabeł przenikał przez piekielną mgłę i wstępował do Nieba.
           W Niebie diabeł już diabłem nie był, a człowiekiem, który chodził kiedyś po ziemi i grzeszył, a jednak Bóg dał mu drugą szansę. Odzyskał namiastkę Dobra, która sprawiła, że on sam w sobie był Dobrem.

niedziela, 29 września 2013

"Welcome to the League of Legends": Dusza Senny

(fan fiction: League of Legends)

         – Kochanie, uważaj. – Lucian pomógł wstać Sennie, której mahoniowa skóra zachwycająco błyszczała w pistacjowym świetle lasu, wydobywającym się tak zewsząd, jak i znikąd – jego pochodzenie było dziwnie nieznane.
         Ciemnoskóry mężczyzna przygarną do siebie żonę, przyciskając delikatnie jej łono do broni, znajdującej się w kaburze na jego biodrze.
         – To wszystko przez tą głupią sukienkę. Czemu nie pozwoliłeś założyć mi skórzanych spodni? – zapytała Senna, nie mając jednak pretensji do swojego męża.
         W zwiewnej białej sukience było jej bardzo wygodnie, poza tym czuła się w niej atrakcyjna, ale zdecydowanie nie pasowała ona do klimatu wyspy, do której przybili jakieś pół godziny temu, i zaczepiała się o wystające gałęzie, które zdawały się być wszędzie. Już teraz jej krawędź, kończąca się za kolanem, była poszarpana i brudna – upaćkana jakąś niebiesko-brązową mazią.
         – Dziś nie pracujemy. Pamiętaj o tym. – powiedział łagodnie Lucian.
         Dziś zaraz się kończy. O ile już się nie skończyło. Spójrz na niebo. – Senna wskazała dłonią ciemne sklepienie przysłonięte częściowo przez powykrzywiane bezlistne korony drzew i niebieskie chmury. – Więc powiesz mi wreszcie, dlaczego „dziś nie pracujemy”? I dlaczego kazałeś mi się tak ubrać, podczas gdy sam jesteś w pełnym stroju bojowym i przywłaszczyłeś sobie moją broń?
         Lucian pocałował Sennę w czoło i powiedział tylko:
         – Tu niebo zawsze jest nocne. W końcu to Shadow Isles.
         Mężczyzna wypuścił w końcu swoją żonę z objęć, ale ona jęknęła i znowu upadła. Jej głos poniósł się echem po lesie. Senna chwyciła się za lewą kostkę.
         – Daleko jeszcze mamy zajść? – zapytała nie zdradzając wyrazem twarzy bólu, który czaił się w jej oczach. – Chyba skręciłam kostkę.
         Lucian ukląkł przy żonie, odstawiając na bok skórzaną torbę, którą niósł odkąd zeszli z pokładu valoranskiego statku.
         – Pokaż. – mężczyzna odsunął dłonie żony od jej obolałej kostki.
         Senna przygryzła dolną wargę, by nie wydobyć z siebie żadnego dźwięku, gdy jej mąż dotknął już puchnącego powoli miejsca nad stopą. Wiedziała, że gdyby zaczęła okazywać jakikolwiek brak komfortu, Lucian był gotów zaniechać misji i wrócić do Runeterru.
         Senna wsparła się nieco na ramionach, a później oparła o drzewo, tak że jej stopa wyślizgnęła się z jego delikatnych dłoni.
         – Nic mi nie jest. Możemy iść dalej. – powiedziała, patrząc na twarz swojego męża, wyrażającą teraz sceptycyzm, co podkreślała jeszcze uniesiona brew. – Tylko trochę wolniej. – dodała po chwili, patrząc mu w oczy.
         – Soraka! – mężczyzna skierował swój krzyk ku drzewom, znajdującym się za nim.
         W głębi lasu nagle rozbłysło ciepłe światło. Było ono nieco przyćmione przez wszechobecną mgłę, ale wyraźnie oświetlało pobliskie drzewa i postać trzymającą laskę, z której sączyła się żółta poświata.
         – Tak? – po lesie poniósł się kojący głos uzdrowicielki.
         – Senna skręciła kostkę. Mogłabyś coś na to poradzić?
         – Nie, nie potrzeba! – krzyknęła Senna do Soraki. – Lucian, naprawdę, wszystko w porządku. Nie musimy jej forsować. – dodała szeptem.
         – Oczywiście, Lucianie. Już idę.
         Uśmiechnął się do żony, która rzuciła mu złowrogie spojrzenie. Usiadł po turecku obok Senny i wciągnął ją na swoje kolana. Mimo wielkiej chęci bycia złą na męża, dlatego, że jej nie słuchał, wtuliła się w jego pierś, wsłuchując w bicie serca i narastający stukot kopyt, zbliżającej się do nich Soraki.
         Lucian patrzył, jak uzdrowicielka przedziera się z wdziękiem przez powykrzywiane, jakby w agonii, drzewa. Z miejsc, na które padało uzdrawiające światło jej laski, zakończonej sierpem księżyca, natychmiast umykały plugawe lepkie owady, chowając się w konarach i niebiesko-fioletowym mchu porastającym niemal wszystko wokół. Naturalnie amarantowe ciało Soraki pokryte było drobnym błyszczącym pod każdym kątek gwiezdnym pyłem, a jej kopyta bez problemu rozgniatały gałęzie, które napotykały na swojej drodze. Złota szata, opinająca wąską talię i drobne piersi też była już nieco przybrudzona, tak jak biała sukienka Senny. Uzdrowicielka stroszyła długimi elfimi uszami, zahaczając nimi o gałęzie drzew, a perłowym rogiem, wyrastającym powyżej nasady nosa, zgarniała lepkie pajęczyny podwieszone wysoko nad ich głowami.
         Gdy Soraka kucnęła przy Lucianie i Sennie, oboje się do niej uśmiechnęli z wdzięcznością. Uzdrowicielka ochoczo odwzajemniła uśmiech i ujęła w dłonie, osłonięte ciemnobrązowymi rękawiczkami, zwieńczonymi na górze kilkoma złotymi kamieniami, opuchniętą kostkę Senny. Ta syknęła z bólu, zapominając o wrażliwości swojego męża, wczepiła się dłońmi w klapy jego skórzanej kurtki i schroniła twarz w zagłębieniu szyi. Z pozoru spokojny Lucian zaczął czule głaskać ją po plecach. Jednak Senna czuła jego napięte mięśnie, co oznaczało, że niezwykle przejął się jej cierpieniem.
         – Przepraszam. – szepnęła ze skruchą Soraka. – Nie myślałam, że aż tak cię boli, Senno.
         – Nic się nie stało, Sorako. Spokojnie rób swoje. – Senna rzuciła w jej stronę ponad obojczykiem Luciana blady, ale życzliwy uśmiech.
         Uzdrowicielka tylko przytaknęła i oparłszy laskę o drzewo, złożyła dłonie nad kostką Senny, kierują ich wnętrze ku opuchliźnie, a później wyszeptała zaklęcie:
         – Gwiazdy, wysłuchajcie mnie.
         Wzrok Soraki powędrował ku niebu, a jej oczy stały się dwiema świecącymi kulami – nie posiadały już tęczówek ani źrenic. Jej białe włosy zaczęły błyszczeć, rozchodzącym się od skóry głowy światłem. A koliste znaki na jej ciele stały się jeszcze wyraźniejsze, odznaczając się teraz niemal purpurą na tle amarantowej skóry.
         Senna patrzyła, jak wysiąkające z dłoni Soraki złote światło otacza jej kostkę. Poczuła błogi spokój i przymknęła oczy, delektując się nim w objęciach Luciana.
         – Nie pozwolę ci ani nosić tych okropnie ciężkich skór, ani pracować, ani cierpieć w dzień urodzin. – usłyszała jego kojący szept.
         – Dziś są moje urodziny? – zapytała zmęczonym głosem.
         Była zaskoczona, że to już dziś, ale było jej tak dobrze, że nie potrafiła tego okazać.
         – Tak, kochanie. Nie chciałem dziś wypływać z portu w Valoran na kolejną misję, żebyśmy mogli w spokoju spędzić ten dzień razem, ale następny statek płynął do Shadow Isles dopiero za miesiąc.
         – Rozumiem. – mruknęła sennie kobieta, wtulając twarz w kołnierz jego kurtki.
         – Wynagrodzę ci to, jak wrócimy. Obiecuję.
         – Nie musisz mi niczego wynagradzać. – powiedziała i walcząc ze snem uniosła głowę i złożyła delikatny pocałunek na jego dolnej wardze. – Kocham cię.
         – Ja ciebie też. – odpowiedział patrząc w jej duże brązowe oczy.
         Przytknął usta do jej czoła i znowu złożył głowę na swoim ramieniu.
         – I pięknie wyglądasz w tej sukience. A teraz śpij.
         Tak zrobiła. Ostatnim, co zobaczyła przed zaśnięciem było bladnące światło i Soraka, o już nieświecącym ciele i oczach, które odzyskały żółte tęczówki, uśmiechająca się do Lucina.

         – … i wtedy Karthus użył swojego najpotężniejszego zaklęcia. – Senna przez opary snu usłyszała szept Luciana.
         – I zniszczył całe życie na Summoner’s Rift? – zapytała Soraka smutnym głosem. – W sumie nie musisz odpowiadać. Znam go na tyle dobrze, by wiedzieć, że jest zdolny do unicestwienia wszystkich ludzi, a co dopiero mniej inteligentnych golemów, wilków czy smoków.
         – Masz rację, Sorako. Oczywiście Summoner’a Rift zostało później zamieszkałe przez inne stworzenia. Co nie zmienia faktu, że Karthus ma spaczony umysł.
         – Uważa, że śmierć jest potęgą i że dopiero po niej istnienie jest prawdziwie wolne i wiele zyskuje. Zabija wszystkich. Niezależnie od tego, czy ktoś jest jego wrogiem czy przyjacielem.
         – Dokładnie. Dlatego musimy go pozbawić tej potęgi.
         – Jak chcecie go pozbawić życia po śmierci? Przecież on już nie żyje.
         Widzisz te bronie? – Lucian wskazał na dwa pistolety, leżące nieopodal. – Są one stworzone z Przedwiecznego Kamienia. W całym Wszechświecie są tylko takie dwie. Jedna należy do mnie, a druga do Senny. Oboje dostaliśmy je w spadku po naszych przodkach. Będąc naszą własnością, postanowiły się nawzajem odnaleźć, łącząc mnie i Sennę na zawsze. Ich przeznaczeniem jest zabijanie już umarłych Świętym Światłem, oczyszczanie świata z wybryków natury. My wypełniamy ich misję.
         – Lucian, wybacz, że zapytam – niezależnie, jaka będzie twoja odpowiedź zdeklarowałam się, że wam pomogę, więc to zrobię – ale co ja mam wspólnego z tą misją? Albo inaczej: jaka jest w niej moja rola?
         Mężczyzna westchnął, a Senna poczuła, jak jego uda, na których spoczywała jej głowa, nieznacznie się rozsuwają. Pytanie, które zadała Soraka było nieco niewygodne. Lucian nie lubił sprawiać przykrości i bólu ludziom, którzy na to nie zasługują, więc bał się teraz, że skrzywdzi uzdrowicielkę swoją odpowiedzią. Między dwójką zapanowała krótkotrwała cisza. Senna, mimo zamkniętych oczu, wiedziała, że Lucian patrzy gdzieś w dal, a później poczuła jego dłoń na swojej głowie. Zaczął bawić się jej włosami, sztucznie zapominając o pytaniu Soraki.
         – Lucian, proszę. – upomniała go uzdrowicielka. – Jeżeli mam wam pomóc, muszę wiedzieć, na czym ta pomoc będzie polegać.
         Mężczyzna znowu westchnął.
         – Nie obraź się Sorako, ale jesteś naturalną antagonistką Karthusa. On swoim najmocniejszym zaklęciem niszczy wszystkie stworzenia, znajdujące się w jego pobliżu, a nawet nieco dalej – przykładem jest Summoner’s Rift – a ty… swoim najmocniejszym zaklęciem uzdrawiasz. Potrzebujemy cię, byś nas uzdrawiała. Razem z Senną rozpatrzyliśmy każdą ewentualność. Nie wykluczyliśmy użycia przez Karthusa Rekwiem. W ostateczności może to zrobić, chociaż wie, że to bardzo osłabi jego moc. – Lucian spojrzał w końcu w twarz Soraki, która ani trochę nie zmieniła wyrazu. – Nie lubimy traktować stworzeń, jak przedmiotów, a właśnie tak się teraz możesz poczuć. A to nieprawda. Nie jesteś przedmiotem. Jesteś cudownym stworzeniem, które…
         Soraka uniosła dłoń w uciszającym geście i uśmiechnęła się lekko.
         – Nieczuję się, jak przedmiot. Dlatego poświęciłam swoje nieśmiertelne życie, Lucianie – by pomagać innym. Dopóki nie każecie mi krzywdzić innych, dopóty będę po waszej stronie.
         Lucian odetchnął z ulgą.
         – Nigdy nie każemy ci nikogo zabić. Chcemy tylko, byś sprawiła, że nikt nie zabije nas.
         – Tak, więc w porządku.
         Mężczyzna zsunął rękę z głowy Senny i zaczął głaskać jej plecy, skryte pod pledem ze skóry smoka.
         – Wiesz, kiedy się obudzi? – zapytał.
         – Od dawna już nie śpi. – odpowiedziała Soraka. – Prawda, Senno?
         Senna otworzyła jeszcze zaspane oczy i spojrzała z dołu na twarz męża.
         – Tak. Ale nie chciałam wam przeszkadzać w rozmowie. Poza tym, bardzo mi tak wygodnie.
         Skuliła się pod pledem i jeszcze mocniej wtuliła twarz w poduszkę, leżącą na udach Luciana. Mężczyzna uśmiechnął się do niej.
         – Możesz tak leżeć niezależnie od tego czy śpisz, czy nie. – sięgnął do skórzanej torby. – Ale chciałbym ci jeszcze przed jutrem dać prezent urodzinowy.
         Przed oczami Senny zawisła ampułka wypełniona czerwonym płynem. Do jej szyjki przywiązany był czarny rzemyk. Kobieta uniosła się nieco na ramionach, przyglądając swoistemu wisiorkowy.
         – Czy to jest to, o czym myślę? – zapytała nie odrywając wzroku od, błyszczącego w świetle laski Soraki, płynu.
         Lucian pokiwał tylko głową, co Senna zauważyła kontem oka, a później powiedział:
         – Żeby zawsze część mnie była przy tobie i cię chroniła. Wszystkiego najlepszego, kochanie.
         W oczach Senny pojawiły się łzy. Ujęła w dłonie małą ampułkę, wypełnioną krwią męża i przytknąwszy ją do serca, pocałowała go w usta.
         – Dziękuję. – szepnęła.
         Lucian nic nie odpowiedział tylko odwzajemnił pocałunek i wyjął z rąk Senny wisiorek.
         – Odwróć się.
         Kobieta zrobiła to, o co ją poprosił. Zgarnęła z tyłu włosy i przytrzymała je w górze. Poczuła, jak Lucian przejeżdża kciukiem wzdłuż jej nagiego karku i początkowej części kręgosłupa – sukienka była dość mocno wycięta z tyłu. Przeszedł ją przyjemny dreszcz. Ampułka znowu zawisła na chwilę przed jej oczyma, a potem dotknęła mostka, by pozostać tam już na zawsze. Senna poczuła słodki ciężar grubego szkła i jego zawartości na karku. Supełek, który zrobił jej mąż, związując ze sobą dwa końce rzemyka, delikatnie wpijał jej się w skórę.
         – Ślicznie to wygląda. – powiedziała nieśmiało Soraka.
         Kobieta podniosła na nią wzrok i uśmiechnęła się.
         – Prawda? – zwróciła twarz ku Lucianowi. – To najpiękniejszy prezent na świecie.
         Małżonkowie ponownie wymienili się pocałunkami.
         Nagle Senna zauważyła, że nie są już w lesie. Rozejrzała się dookoła. Blask z laski Soraki zatrzymywał się na płóciennych ścianach, suficie i podłodze namiotu. Mimo iż płótno było niewiarygodnie grube, Senna wyraźnie wyczuwała pod nim kamienną posadzkę, a nie leśne runo. Usiadła i wtedy dokładnie zobaczyła pled, którym została przykryta i poduszkę, na której leżała. Smocza skóra. Ani ona, ani Lucian, ani, przypuszczała też, że Soraka, brzydząca się zabijaniem, a co dopiero skórowaniem później zwłok, nie posiadała takiej pościeli.
         – Skąd ją mamy? – zwróciła się do męża.
         – Skóra smoka. Najcieplejszy, najwytrwalszy i najlżejszy materiał, posiadający takie właściwości, jak ona.
         – Wiem, Lucian, że to skóra smoka. Wiem także, jakie ma ona właściwości. Pytam się: skąd ją mamy? Przecież niemiałeś jej w swojej torbie. Sama ją pakowałam.
         – Owszem, nie miałem. Kupiłem ją parę minut temu od Twistedzkiego Strażnika.
         – Jesteśmy w Twisted Treeline?
         – Tak. Dokładnie na tarasie Błękitnej Rezydencji.
         – Jak? Przecież to jest po drugiej stronie wyspy.
         – Przeszliśmy z Soraką środkiem lasu. Jej blask skutecznie odstrasza tutejsze potwory. Przynajmniej na razie, dopóki nie zorientują się, że nie robi im on krzywdy.
         – Mieliśmy iść krawędzią lasu. Lucian, mogłeś narazić siebie i Sorakę na niebezpieczeństwo.
         – Nie zapominaj, że ty słodko drzemałaś w moich ramionach. Nie myśl o tym. Jesteśmy tu cali i zdrowi, a ja nigdy nie naraziłbym twojego życia. Nie mogliśmy rozbić obozu po prostu w środku lasu. Nie znamy tej wyspy. Twisted Treeline jest tu najbezpieczniejszym miejscem.
         – Dopóki jacyś zwiadowcy nie będą chcieli dokładnie poznać miejsca kolejnej bitwy między Demacią a Noxusem.
         – Pytałem o to zarówno Strażnika Błękitnej, jak i Fioletowej Rezydencji i oboje powiedzieli mi – oczywiście za dogodną opłatą – że w najbliższym czasie nie będzie tu żadnej bitwy.
         Sennie zabrakło już argumentów, które przeważałyby za tym, że przejście środkiem lasu i osiedlenie się na tarasie jednej z Rezydencji na polu bitwy było niemądre. Poza tym, naprawdę czuła się tutaj bezpiecznie. Dookoła nie panowała pełna trwogi cisza. Przez nocne mgły przedzierały się odgłosy neutralnych stworzeń, błądzących po lesie, a niebieski kryształ nexusa rzucał delikatną aurę na ściany ich prowizorycznego namiotu i oświetlał znaczną powierzchnię placu przed tarasem.
         – Dobrze. Może i masz rację. – westchnęła, a później wdrapała się na kolana męża i wtuliła w jego ramiona. – Najważniejsze, że nic wam się niestało.
         Lucian pocałował ją w czubek głowy.
         Swoją drogą, Lucianie, może opowiemy Sorace trochę o naszej misji? Jeżeli ma nam pomóc musi wiedzieć, co nam i jej grozi i jakich sił będzie od niej wymagała.
         – Masz rację, Senno. – odpowiedział mężczyzna, a później zwrócił się do uzdrowicielki. – Sorako, zgodziłaś się z nami przypłynąć tu, nie znając konsekwencji tego czynu.
         – Powstałam, by służyć dobru, niezależnie od konsekwencji. – odpowiedziała pokornie uzdrowicielka.
         – Tym niemniej należą ci się informacje i nasza dozgonna wdzięczność, niezależna od wyniku misji. – powiedziała Senna.
         Jak już wiesz – podjął Lucian. – Karthus wymordował całe Summoner’s Rift przeddzień bitwy między Demacią a Noxusem. Jednak żadna ze stron nie została o tym poinformowana. Karthus przekupił Summonerskich Strażników, a gdy dżunglerzy z obu drużyn wstąpili do lasu, nie znaleźli tam ani jednego stworzenia, z którego krwi mogliby czerpać moc. Shyvana i Sion spotkali się przy demaciańskiej wiosce Blue, ale nie zaczęli ze sobą walczyć. Oboje rzucili się do odwrotu, myśląc, że nie dadzą sobie rady z mocniejszym od siebie przeciwnikiem. Tak naprawdę i Shyvana, i Sion byli tak samo bezużyteczni i mogli liczyć tylko na swoich sojuszników.
         Nie znalazłszy żadnej wioski, w której byłoby coś więcej niż martwe ciała golemów i wilków, podążyli na stanowisko smoka i znowu się tam spotkali. Quinn i Kayle oraz Draven i Morgana zeszli ze swojej linii, by pomóc sojusznikom, ale tamci stali po dwóch stronach pustego siedliska smoka, krzycząc do siebie. Za plecami Shyvany stanęła cała czwórka i przysłuchiwała się im. Na początku myśleli, że to jakieś prywatne porachunki i chcieli się szybko wycofać, ale gdy zorientowali się, że chodzi o brak stworzeń w dżungli, całą szóstką – oczywiście zachowując konieczny sceptycyzm i ostrożność – przeszli na linię środkową i tam, zbiwszy się w dwie grupy, zgodnie postanowili przenieść bitwę i osobiście rozmówić się ze swoimi Strażnikami. Nie mogli nic zrobić poza przekupieniem ich, by wyjawili im prawdę, o tym co zaszło pod ich nieobecność na Summoner’s Rift. Tak też zrobili. A resztę historii już znasz. – skwitował Lucian.
         – Zarówno demacianie, jak i noxianie zgłosili się do nas o pomoc, by Karthus już nigdy nie mógł zakłócić przebiegu ich bitwy. – dodała Senna.
         – Gdyby był stworzeniem śmiertelnym, nie podjęlibyśmy się tego zadania, ale naszą misją jest zabijanie nieumartych. Nieumartych, ingerujących w życie żywych.
         Soraka przez cały czas w milczeniu wpatrywała się w twarze swoich towarzyszy, co kilka chwil potakując.
         – Jakimi zaklęciami oprócz Rekwiem posługuje się Karthus? – zapytała w końcu.
         – Zrobiliśmy pełny wywiad na ten temat. – podjął Lucian. – Często posługuje się on Zrównaniem z Ziemią i Ścianą Bólu. Są to raczej niegroźne zaklęcia. Ale wykształcił on także zdolność – podpisując Pakt ze Śmiercią – podwajania swojej mocy, będąc u kresu sił. Jeżeli będziemy blisko zabicia go, a on użyje Rekwiem, niechybnie umrzemy.
         Soraka przełknęła ślinę.
         – Rekwiem jest Śmiercią z Nieba, prawda? – zapytała.
         – Tak. Aury zaklętych stają się nagle krwistoczerwone, a później razi je Niebiański Wybuch. – odpowiedziała jej Senna.
         – Czyli gdy zaobserwuję, że wasze aury stały się czerwone, muszę użyć Życzenia?
         – Nie do końca. – Lucian zobaczył niezrozumienie na twarzy uzdrowicielki, więc spieszył z wyjaśnieniami: – Jeżeli użyjesz Życzenia zbyt wcześnie uleczy już zadane przez Karthusa obrażenia, ale nie ochroni nas przed esencją Rekwiem. Natomiast, gdy użyjesz jej za późno, nie zostanie w nas już nic, co można by było uratować – nasze serca momentalnie przestaną bić, a mózgi pracować. Musisz rzucić Życzenie, gdy zobaczysz spadający z nieba Wybuch. Będziesz miała tylko półtorej sekundy na wypowiedzenie zaklęcia. Wtedy Rekwiem i Życzenie nawzajem się zniwelują, a my będziemy mieli Karthusa w garści. – Soraka kiwnęła głową i odwróciła wzrok od twarzy Luciana. – I pamiętaj: – powiedział on nagle, ponownie zwracając uwagę uzdrowicielki. – gdyby coś poszło nie tak, uciekaj, jak najszybciej, nie oglądając się za siebie.
         Soraka spojrzała na niego wielkimi oczami. Po chwili przeniosła wzrok na twarz Senny, która patrząc na nią uważnie, kiwnęła głową. Uzdrowicielka przymknęła ze smutkiem powieki i westchnęła:
         – Tak zrobię.

         Po północnej części lasu roznosiła się echem dzwoniąco-chrzęszcząca melodia. Cała trójka słyszała ją już od dawna, idąc wzdłuż kamiennej ściany. Tym razem Senna miała na sobie strój bojowy, tak jak jej mąż. Jej „bezrobotne” urodziny skończyły się z chwilą złapania za pistolet i wyjścia z namiotu na tarasie Błękitnej Rezydencji. Zostawili w nim wszystkie swoje rzeczy, pod opieką przekupnego Strażnika. Było to ryzykowne, ale nie mieli wyjścia, więc zapłacili mu kilkoma sztukami złota i zapewnili, że jeżeli wszystko będzie w porządku, jak wrócą, dostanie drugie tyle.
         Lucian szedł na początku pochodu, sprawdzając wszystkie jamy w wysokiej skalnej ścianie. Soraka szła między nimi ze zgaszoną laską, a Senna osłaniała tyły. Wszyscy troje słyszeli melodię coraz wyraźniej, a idąc wzdłuż ściany dało się nierzadko słyszeć głos, który brzmiał, jakby gardło jego właściciela przypalane było ogniem – był schrypiały i odbijający się wielokrotnie echem, co zniekształcało nieco słowa.

Szaleństwo w twych oczach
Kwasem wnika w opary duszy.
Powinieneś uciekać,
Lecz, ups!, przez moje Pudło nie możesz się ruszyć.
Zabiorę cię, więc ze sobą.
A skoro o śmierć już mnie prosisz,
Cóż, zabawię się jeszcze chwilę twoją osobą.

Zabiorę ci ciało, a później duszę,
Byś przez wieczność w mym okrucieństwie mógł cierpieć katusze.
Nie martw się jednak o nic,
Przyjaciół już wkrótce dostaniesz,
Bo terror i szaleństwo
Oznacza zabawę bez granic.

         – Stworzenia na tej wyspie są nieźle porąbane. – szepnął Lucian, gdy głos zaczął śpiewać kolejną niemającą ni dobrych rymów, ni większego sensu piosenkę. – Miejmy nadzieję, że to nie nasz cel. Inaczej mógłby nas załatwić samymi fałszami. – zażartował, ale Soraka patrzyła tylko z niemym przerażeniem w głąb lasu, a Senna obdarowała go bladym uśmiechem.
         Szli dalej, cały czas zbliżając się do źródła dźwięków, towarzyszących im już od dłuższego czasu.

***

         – Zabiję ich ciała i porwę dusze. Hahaha! Szaleństwem, jak stryczkiem oplotę ich szyje. Będą cierpieli. Hahaha! Zatruję ich zmysły nutką wariactwa, a łańcuchem uwiężę głos w gardle. Hahaha! – ochrypły głos niósł się nad leśną mgłą, aż szepnął wreszcie: – Zaraz się zacznie.
         Thresh niemiał zamiaru ukrywać się przed nowoprzybyłymi na wyspę istotami. Zauważył je już, gdy płynęły w stronę Shadow Isles. Zapach jednej z nich przypadł mu wyjątkowo do gustu. Słodki, zwiastujący, że jego właściciel jest bardzo silny i gotowy do poświęceń, unosił się z wiatrem nad pianami fal Morza Conquerora, a później złowieszczo spokojnymi wodami zatoki i docierał do szczytu skalnego klifu, na którym wówczas stał.
         – Krok, krok, krok. – szeptał słysząc, jak przybysze podchodzą powoli coraz bliżej.
         Thresh kręcił swym łańcuchem wolniej i wolniej, pobrzękując dużym hakiem na jego końcu. Oparty nonszalancko o duże drzewo, stał tyłem do kamiennej ściany, która w tym miejscu zaczynała już być tylko stromym zboczem wzgórza. Z zamkniętymi oczami (jeżeli dwa świetliste niemal poziome otwory w czaszce można nazwać oczami) wsłuchiwał się w rozkoszne mlaszcząco-wilgotne dźwięki lasu i wychwytywał ponad mgłą zapach swojej przyszłej zdobyczy – teraz nieco inny niż poprzednio. Jednak nadal nieustraszony, cudowny; tańczący w jego pustej czaszce, prześlizgujący się między oczodołami, czułkami i oparami pistacjowego światła. Tylko dusze, które są dla Thresha wyzwaniem pachną tak apetycznie. A on lubił wyzwania.


autor obrazka: DogeGa

         Kolekcjonowanie dusz było jego całym życiem… życiem po życiu, ale do jego kolekcji trafiały tylko te, które na to zasługiwały. Tych, którym udało się zaleźć Threshowi za skórę i najodważniejszych. Jedna z właśnie takich zbliżała się nieznośnie powoli. Już chciał oderwać się od drzewa i wyjść całej trzyosobowej kampanii naprzeciw, gdy wreszcie zobaczył ich, wychodzących ostrożnie zza rogu kamiennej ściany. Thresh przygasił blask, zarówno swój, jak i wydobywający się z latarni wiszącej po drugiej stronie łańcucha, i przestawszy kręcić hakiem, zatknął go za pasek na wysokości bioder. Nie przestał jednak nucić. Jego głos odbijał się echem o wszystkie możliwe punkty. Widział, jak przybysze rozglądają się w poszukiwaniu jego źródła.
         A wśród nich ona. Właścicielka jego przyszłej duszyczki. Jej ciemne włosy spięte wysoko z tyłu głowy w koński ogon lśniły falami w nocnym świetle. Pełne wargi miała nieco rozchylone, rozglądając się z zaciekawieniem i czujnością. Smukłe dłonie, skryte w skórzanych rękawiczkach zaciskała na kaburze niezwykłej kamiennej broni, której wylot lśnił czerwienią, jak rozżarzone żelazo, mimo że w ostatnim czasie wcale nie była użyta – Thresh przypuszczał, że kręcili się przy nim na tyle blisko i długo, że usłyszałby ewentualny strzał. Na szyi miała przedmiot mącący szlachetność jej zapachu.
         Podchodzili coraz bliżej, a on wkradał się w każdy zakamarek umysłu, szukając słabego punktu. Wreszcie go odnalazł. Na jego usta wypełzł paskudny uśmiech. A później przeniósł wzrok na ciemnoskórego mężczyznę. On również posiadał kamienny pistolet, nieco większy od broni swojej towarzyszki. Trzeci osobnik był niegroźny – uzdrowicielka o końskich kopytach.
         Wszyscy zbliżyli się już wystarczająco blisko. Thresh spokojnie chwycił jedną dłonią za hak, a drugą uniósł pustą latarnię. Rozbłysł ponownie swoim pistacjowym światłem.

***

         – Lucian! – krzyknęła Senna, celując bronią w drzewo, które nagle otoczyła bladozielona aura.
         Mężczyzna odwrócił się do niej w mgnieniu oka i również ustawił się w pozycji bojowej.
         – Senna, Soraka. Stańcie za mną. Już!
         Senna wycofała się bezpiecznie do tyłu, a skulona Soraka stanęła jeszcze dalej za nią. Była najwyższa z całej trójki, więc mimo odległości doskonale widziała rozwój wypadków.
         – Dobrze. A teraz spokojnie wyjdź zza drzewa z łapkami do góry, cudaku…, jeżeli w ogóle masz ręce. – rzucił Lucian w stronę pistacjowej aury.
         Początkowo odpowiedziała mu cisza. A później usłyszeli bardzo wyraźnie, nierozproszoną przez echo chrapliwą melodię i brzęk łańcuchów. Zza drzewa wychyliły się trzy czułki wykonane jakby z kręgów kręgosłupa, a zaraz za nimi czaszka. Zwęglona czaszka, z której sączyło się bladozielone światło. Puste ślepia stworzenie wczepiło w Sennę i Lucian doskonale o tym wiedział.
         Nagle melodia ustała, a postać, śmiejąc się jadowicie, cała wyszła zza drzewa. Miała szerokie barki, a jej całe ciało skrywał czarny płaszcz – wydawało się, jakby miał on kościsty stelaż. W biodrach była przepasana łańcuchem, którego dwa końce dzierżyła w dłoniach…, a właściwie jeden z nich – ten zakończony hakiem. Drugi koniec przyczepiony był do czubka lampy, która lewitowała pod jej lewą dłonią. Pośrodku łańcucha wisiał pęk wielkich kluczy, pobrzękujący z każdym krokiem mrocznej istoty. Jej nogi skrywały ciężkie buty, czarne, z metalowymi cholewkami i czubkami. Rozgniatały wszystko, co pojawiło się na ich drodze.
         – Proszę, proszę, proszę. – powiedział stwór rozkładając ręce. – Zwykle nie miewamy żadnych gości, tu, na Shadow Isles, a teraz jest was trójka.
         Stwór wyszczerzył ostre zęby w jadowitym uśmiechu, wlepiając puste oczodoły w Sennę. Lucian obejrzał się w mgnieniu oka na swoją żonę. Była spokojna, jak podczas każdego bezpośredniego kontaktu z przeciwnikiem. Jednak to jeszcze nie był Karthus. Nie znali tego stworzenia. Mężczyzna musiał sprawdzić, czy jego żona nie jest przypadkiem zahipnotyzowana. Przeniósł wzrok z powrotem na czaszkogłowego.
         – Soraka, posłuchaj mnie uważnie. – powiedział nie opuszczając broni. – Jeżeli Senna nie zareaguje na słowa, które teraz wypowiadam…
         – Reaguję, Lucian. Nic mi nie zrobił. – usłyszał za plecami głos swojej żony.
         Odetchnął z ulgą, a później zwrócił się znowu do stwora:
         – Kim jesteś i czego chcesz?
         Istota przekrzywiła głowę na bok.
         – Mówią na mnie Thresh. Strażnik Łańcuchów. Witajcie na Shadow Isles.
         Lucian szybko zastanowił się nad tym, co powinien zrobić. Stwór nadal wpatrywał się w jego żonę. I tylko w nią. Mężczyzna zapytał w końcu:
         – Znasz Karthusa?
         Thresh nie odpowiedział tylko przekręcił głowę na drugą stronę, patrząc na Sennę. Lucian błądził wzrokiem między swoją żoną, a przeciwnikiem.
         – Ej!
         Thresh nareszcie zwrócił na niego uwagę. Tu już nie chodziło o odnalezienie Karthusa tylko o ochronę jego ukochanej.
         – Mówię do ciebie!
         – Tak? – zapytał stwór jakby nigdy nic z błądzącym mu po szczękach uśmiechem.
         – Czy. Znasz. Karthusa.
         – Karthusa? Nie, nigdy o nim nawet nie słyszałem.
         Thresh ruszył spod drzewa, idąc po łuku w stosunku do całej trójki. Lucian i Senna podążyli za nim nerwowo bronią. Mężczyzna nie spuszczał oka z haku w dłoni stwora ani z grubego łańcucha.
         – W ogóle mam tu mało znajomych. Ale teraz jesteście wy. Kochani, wpadniecie do mnie na herbatę? Ciastko? – Thresh znowu skupił spojrzenie na Sennie.
         – Nie… - odpowiedział Lucian. – Ale za to bardzo chętnie rozpierdolę ci łeb.
         Mężczyzna wycelował żarzącą się bronią w spopielałą czaszkę.
         – Nie, Lucian! – krzyknęła Senna za jego plecami.
         Oboje, i Lucian, i Thresh byli zszokowani jej reakcją. Jednak stwór szybko się zreflektował i przywrócił na swoją twarz jadowity uśmiech.
         – Słyszałeś, co powiedziała twoja przeurocza żona?
         Lucian tylko mocniej ścisnął pistolet.
         – Kochanie, posłuchaj. – mężczyzna poczuł na ramieniu dłoń żony, a kątem oka zobaczył, że opuściła ona broń. – To nie jest nasz cel. Nie wiemy, czy jest zły czy tylko szalony.
         – A to nie jedno i to samo?! – wybuchnął Lucian.
         Senna westchnęła.
         – Skoncentruj się na naszej misji. Nie na nim. On nie jest tego wart. – kobieta spojrzała na uśmiechającego się spode łba Thresha, a później szybko odwróciła wzrok.
         Lucian przełknął ślinę, rozluźniając się.
         – Idźcie przodem. Tym razem ja będę osłaniał tyły.
         Senna ruszyła przed siebie, wymijając Thresha. Wstrząsnął nią przenikliwy dreszcz, gdy w umyśle pojawił się obraz martwego ciała jej męża. Szybko go jednak odepchnęła. Drżąca na całym ciele Soraka powędrowała tuż za nią.
         – A jeśli poleziesz za nami, obiecuję, że następnym razem się nie zawaham.
         Lucian ruszył za dwiema oddalającymi się postaciami, nie spuszczając ni wzroku, ni broni z przerażającej istoty.
         Nie wątpię w to. – powiedział Thresh. – Do zobaczenia później. – dodał, a echo jego słów znowu odbiło się między drzewami i tysiącami głosów w głowie Senny.

***

         Thresh patrzył za nimi dopóki ich jarzące się czerwienią lufy nie rozmyły się w niebieskiej mgle.
         – Szukają cię. – rzucił za siebie, zobaczywszy na wzgórzu swój cień otoczony bladoczerwoną poświatą.
         Za plecami usłyszał szelest przewracanych kartek.
         – Szukają mnie – powtórzył zachrypnięty głos, przeciągając sylaby. – więc ICH znajdzie Śmierć.
         Thresh odwrócił się do przybysza. Jego żółte ślepia, wyzierające ze śnieżnobiałej czaszki, spoczywały na jednej ze stron ogromnej księgi, a kościsty palec przejeżdżał z chrobotem wzdłuż zdań w niej zapisanych. O biodro szkieletu odzianego w sztywną czerwono-czarną szatę oparta była laska z ogromną kryształową kulą na czubku, z której emanowało fioletowe światło.
         Thresh zaczął kręcić łańcuchem, zataczając koła hakiem, jak lassem. Wiedział, co Karthus będzie chciał zrobić, ale czekał do odpowiedniego momentu, by go powstrzymać. Gdy jego przyjaciel używał Rekwiem najwięcej siły uciekało z jego ciała podczas początkowej fazy – wtedy należało mu przerwać, by nie mógł ponowić próby ataku, z powodu znacznego ubytku mocy.
         Karthus zamknął Księgę Umarłych i chwycił drewnianą laskę. Skierował twarz ku niebu i wzniósł do góry oba przedmioty. Zamknął oczy. I zaczął szeptać zaklęcie. Kula na czubku jego laski zaczęła nieznacznie dygotać, a jej kolor stawał się z chwili na chwilę coraz bardziej intensywny. Wiatr zdawał się przybierać na sile, rozwiewając mgłę, a chmury przemieszczać znacznie szybciej, kłębiąc nad głowami stworów.
         Thresh wyczuł odpowiedni moment.
         – Czekaj.
         Karthus otworzył szybko oczy, spoglądając ich żółcią na swojego towarzysza. Wszystko momentalnie ucichło. Wiatr zelżał, a mgła znowu otoczyła wszystko dookoła. Chmury stanęły, jakby podwieszone pod niebem na linach. A światło kuli zbladło.
         – Czy wiesz, co właśnie zrobiłeś? – zapytał spokojnie Piewca Śmierci, opuszczając dłonie.
         – Tak. – odpowiedział Thresh, nie uginając się pod spojrzeniem Karthusa. – Będę miał u ciebie dług.
         – O tak, będziesz. Niezależnie od tego, o co chcesz mnie poprosić.
         – Przyjacielu, powinieneś już dobrze to wiedzieć. – Thresh uśmiechnął się jadowicie, zatykając hak za łańcuch, okrążający jego biodra.
         Pistacjowe światło, otaczające jego czaszkę i sączące się z latarni, zaczęło powoli stawać się coraz bardziej intensywne, a jednocześnie zmieniało kolor na bardziej grynszpanowy.
         – Zemsta najlepiej smakuje na zimno, a dusze najlepiej wyrywa się z jeszcze ciepłych ciała, schłodzonych od środka strachem i szaleństwem. – powiedział tylko, spoglądając w stronę, w którą oddaliła się niedawno jego przyszła dusza.
         Jeszcze czuł jej zapach ponad mgłą.

***

         – Senna? Senna!
         Kobieta w końcu usłyszała głos swojego męża i poczuła się przez to jakby ktoś walnął ją obuchem w klatkę piersiową. Potrząsnęła głową, otworzyła szeroko oczy, po czym zaczęła szybko trzepotać powiekami, wzięła głęboki wdech. Z ręki wypadła jej broń, którą bez problemu trzymała, będąc umysłem jeszcze przed chwilą gdzieś daleko od swoich towarzyszy.
         – Senna, co się stało? – w głosie Luciana zdało się słyszeć nutkę paniki.
         Schował swój pistolet do kabury. Uklęknął przed swoją żoną, podniósł jej broń i ujął jedną dłoń wolną ręką. Jej oczy pokryła cienka warstewka słonej wody. Patrzyła na niego z przerażeniem. Otrząsnęła się dopiero po chwili i rozejrzała dookoła.
         – J-ja… – wyjąkała tylko, a potem całkowicie się opamiętała. – Nieważne. Co mówiłeś?
         Lucian zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział. Puścił delikatnie jej dłonie, wstał i spojrzał na Sorakę. Ta wzruszyła tylko ramionami. W jej oczach zauważył niezrozumienie i przestrach. Mężczyzna zwrócił podejrzliwe spojrzenie ku żonie.
         – Właśnie powiedziałem, że na dziś wystarczy. I że możemy wracać do namiotu, bo Soraka wydaje się być zmęczona. – mówił powoli, a Senna wydawała się jakby ważyć każde jego słowo.
         Tak… tak… – odpowiedziała po chwili, dotykając skroni i kierując wzrok w głąb lasu za nimi. – Tak, chodźmy. – ostatnie zdanie wypowiedziała gwałtownie odwracając wzrok od ponurych drzew.
         Wyminęła Luciana i Sorakę, wyrywając mężowi swój pistolet z dłoni. Mężczyzna i uzdrowicielka patrzyli zszokowani, jak odchodząc, przedziera się przez chaszcze byle tylko dotrzeć, jak najkrótszą drogą do obozowiska. Oboje w pośpiechu ruszyli w końcu za nią, by jak najszybciej zrównać się krokiem. Co nie okazało się wcale takie łatwe, jak im się zdawało.

         Lucian obudził się z głową przytkniętą do dużej poduszki powlekanej skórą smoka. Był tak zmęczony wczorajszą wyprawą, że nie wiedział, kiedy zasnął. Na dobrą sprawę, nie wiedział także czy już jest jutro, ponieważ na Shadow Isles panowała permanentna noc. Leżąc na boku, wygiął plecy w łuk, przeciągając się. Jego kręgi chrobotnęły jeden o drugi, przynosząc odganiającą odrętwienie ulgę. Ziewnął, spoglądając za siebie. Miejsce na posłaniu obok niego było puste. Tylko dalej pod ścianą namiotu spała Soraka.
         Mężczyzna poderwał się, wsparłszy na ramionach. Pled opadł mu na uda, odsłaniając nagą umięśnioną klatkę piersiową i brzuch. Przetarł oczy dłonią i rozejrzał się uważnie po namiocie. Było niezwykle ciemno. Gdyby nie błękitne światło nexusa sączące się między włóknami materiału stanowiącego ich schronienie, nie widziałby nawet własnej ręki ustawionej przed twarzą.
         Lucian wbijał wzrok w każdy róg namiotu po kolei, czekając, aż jego wzrok przyzwyczai się do ciemności. W końcu widział wszystko. W przeciwległym kącie siedziała jego żona. Kolana miała podciągnięte pod brodę, nogi objęła ramionami. Palce stóp wystawały nieznacznie spomiędzy delikatnych fal białej sukienki – grającej teraz rolę koszuli nocnej – a ponad kolanami błyszczały wielkie brązowe oczy, którymi wpatrywała się w męża.
         – Senno? – wyszeptał, nie chcąc obudzić Soraki.
         – Mmm? – mruknęła pytająco kobieta, przechylając nieco głowę.
         Lucian poczuł ulgę słysząc jakąkolwiek reakcje. Usiadł, wyciągając dłoń w jej stronę.
         – Chodź do mnie. – ton jego głosu był nadzwyczaj czuły.
         Senna uniosła się i zgarbiona pod sufitem namiotu przeszła na posłanie. Mężczyzna okrył ją pledem i objął ramionami przyciskając swój tors do jej pleców. Była lodowata, ale postanowił nie mówić o tym spostrzeżeniu. Wolał po prostu ją ogrzać, za wszelką cenę. Ostrożnie oparł brodę na czubku jej głowy.
         – Nie mogłaś spać?
         Przytaknęła bez słowa.
         – Długo tam siedziałaś?
         – Nie wiem. Straciłam poczucie czasu. – szepnęła. – Patrzyłam, jak śpisz. Lubię to robić. Jesteś wtedy taki spokojny. A gdy się budzisz, od razu w twoich oczach pojawia się czujność.
         – Pewnie dlatego, że gdy nie śpię lubię mieć cię na oku. Gdy tak nie jest jestem niespokojny. – powiedział zaskoczony jej słowami.
         Nigdy nie mówiła, że przygląda mu się, jak śpi. Ale nadal jedna rzecz nie dawała mu spokoju:
         „Ile czasu nie było cię przy mnie?” myślał. „Jak mogłem nie poczuć od razu twojej nieobecności?”.
         – Nie, to nie to. Ty zawsze jesteś niespokojny. Zawsze. Oprócz tych chwil, w których śpisz.
         Lucian westchnął.
         – Przeszkadza ci to, że taki jestem? – w jego głosie słychać było smutek.
         Senna uniosła głowę, spoglądając na niego.
         – Nie… Oczywiście, że nie. Kocham cię takiego. – pogładziła dłonią jego policzek. – Niezależnie od tego czy jesteś niespokojny, czy miałoby się to kiedykolwiek zmienić, zawsze będę cię kochała. Bo wiem, że jesteś taki przeze mnie…
         – Co? Senno, nie… – Lucianowi w głowie zapaliła się czerwona lampka.
         Senna oskarżała siebie o coś. O to, że jest niespokojny.
         – … przeze mnie jesteś nerwowy, ponieważ na każdym kroku boisz się, że coś mi się stanie. Prawda? – dokończyła, przerywając mu.
         Mężczyzna patrzył w jej brązowe oczy, zatracając się w nich. Błękitne światło drżało na ich powierzchni. Poczuł, jak dłoń zsuwa się z jego policzka, ale powstrzymał ją i pochwyciwszy zatrzymał na swoim miejscu. Przechylając nieco głowę złożył pocałunek w jej wnętrzu.
         – Tak. – powiedział, przymykając oczy. – Boję się, że cię stracę. Nie mówiłem ci tego, ale… – przerwał, odwrócił wzrok i splótł ich dłonie ze sobą pod pledem. – ale chciałbym zakończyć naszą misję. Na zawsze.
         Lucian spodziewał się żywej reakcji ze strony Senny. Oboje doskonale wiedzieli, że nie mówi tylko o misji, którą obecnie wykonywali, ale o zaniechaniu wypełniania powołania ich broni. Zaprzestaniu jakichkolwiek pogoni za nieumartymi.
         Jednak jego żona nie odzywała się. Oparta o niego plecami, patrzyła w ciemność. Nawet nie drgnęła, nie zmieniła się jej szybkość oddechu ani rytm bicia serca, który wyczuwał spod delikatnej materii sukni. Ukrywając zaskoczenie, mówił dalej:
         – Za każdym razem, gdy tropimy te potwory… Za każdym razem, gdy widzę, jak podnosisz broń… Za każdym razem, gdy słyszę twój krzyk – niezależnie od tego czy jest on bojowy czy wywołany strachem… Za każdym razem czuję się bezsilny. Bezsilny wobec tego, co może się stać. Kocham cię. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby PRZY MNIE coś ci się stało. Albo gdyby przeze mnie coś ci się stało. – Lucian coraz bardziej podnosił głos, nie zważając już na to, że może obudzić Sorakę. – Ja… jestem bezradny wobec tych wszystkich rzeczy, które mogą mi cię zabrać. To mnie dobija. Niszczy od środka. Ta cała walka jest dla mnie, jak…
         – Dobrze. – szepnęła Senna, ale zanim do jej męża dotarło to słowo dokończył myśl:
         – … koło fortuny. Słucham? – głos mu się załamał z zaskoczenia.
         – Czemu, jak koło fortuny? – zapytała, ignorując nieumyślnie jego pytanie; głos miała nieobecny.
         – Senno, proszę. Powiedziałaś: „Dobrze”, tak?
         – Tak. – ponownie zwróciła ku niemu twarz.
         – Naprawdę? Dorwiemy Karthusa i to będzie koniec?
         Pokiwała tylko głową i uśmiechnęła się. Lucian rozchylił w zachwycie wargi, chłonąc ten widok. Tak bardzo brakowało mu jej uśmiechu, chociaż był pewien, że widział go zalewie dwa dni temu. Jeszcze na statku, gdy płynęli na Shadow Isles.

         Senna stała oparta o solidną drewnianą barierę na rufie statku. Jej włosy rozwiewał słony wiatr, burzący morze. Miała zamknięte oczy. Pozwalała, by podmuchy muskały jej twarz i porywały spódnicę białej lekkiej sukienki.
         Lucian obserwował ją z daleka. Co jakiś czas, gdy widok zostawał przysłonięty mu przez ciężko pracujących i ciągle gdzieś się spieszących majtków, tracił jej sylwetkę z oczu. Ale mimo tego pozostawała ona niezmienna. Niezmiennie piękna. Stoicko spokojna.
         Było zimno. Senna miała na sobie tylko sukienkę i idealnie przylegającą do ciała skórzaną kurtkę, którą zazwyczaj zakładała do kompletu z czarnymi spodniami i golfem. Mimo że kurtka niewątpliwie w jakimś stopniu osłaniała ją przed lodowatymi podmuchami wiatru, gdy z nieba zaczął siąpić deszcz, Lucian zbliżył się do swojej żony. Widział, jak z aprobatą przyjmuje kropelki wody osadzające się na jej twarzy i napuszonych włosach.
         Miała zamknięte oczy. A usta rozciągnięte w delikatnym uśmiechu. Upajała się chwilą. Nawet nie usłyszała, gdy stanął za nią mąż. Drgnęła nerwowo, czując dłoń na prawym ramieniu. Otworzyła oczy, ale nie musiała się odwracać, by zobaczyć twarz swojego towarzysza. Napięcie niepewności opuściło jej ciało równie gwałtownie, jak się pojawiło.
         Lucian położył drugą dłoń na lewym ramieniu. Przejechał delikatnie palcami wzdłuż skórzanych rękawów, powodując pod nimi przyjemne ciepło. Chwycił jej dłonie, przybliżając się. Odchyliła głowę, kładąc ją na obojczyku męża. Wtulił twarz w jej włosy. Poczuł ich wilgoć i zapach. Jej zapach.
         – Chodź. – szepnął, muskając ustami płatek jej ucha i delikatnie ciągnąc ciało do tyłu. – Jest zimno.
         – Jeszcze momencik. – powiedziała tylko, a później przymknęła powieki i uśmiechając się wydała z siebie pomruk zadowolenia.
         Lucian również się uśmiechnął. Złożył delikatny pocałunek na jej szyi, odgarniając włosy nosem.
         Zaraz rozpada się na dobre. – stwierdził i znowu pociągnął ją za sobą.
         Tym razem uległa. Wymienili spojrzenia. Objął ją w talii i zaprowadził pod pokład. Do obszernej dwuosobowej kajuty, oddalonej od tych mniejszych – należących do załogi.
         Usiadła na łóżku naprzeciwko małego okrągłego okienka, rozgrzewając dłonie. Spoglądała na morze, gdy Lucian ukląkł za nią. Zebrał jej włosy i związał je wysoko rzemykiem. Sięgnął dłońmi do suwaka jej kurtki. Usłyszał, jak się śmieje. Dźwięcznie i cicho. Czuł pod dłońmi ten śmiech – drżenie ciała. Zawsze się tak śmiała, gdy wiedziała, że jej pragnie. Zawsze też wiedziała, że powstrzymuje się przed gwałtowniejszymi ruchami. Stara się być delikatny, bo nigdy nie wyzbył się wrażenia, że jest niezwykle krucha. Mimo obserwowania jej podczas walk; widzenia, jak zabija z zimną krwią dla dobra innych; zaciekłości w dążeniu do celu – ona zawsze pozostanie dla niego tak samo bezbronna, jak podczas ich pierwszego razu.
         Powoli rozsunął suwak, a później zdjął z jej ramion kurtkę. Odłożył ją na krzesło, stojące przy łóżku. Przejechał kciukiem po jej karku i plecach, muskając wargami płatek ucha. Już się nieśmiała ani nie patrzyła na morze. Miała przymknięte oczy, a jej oddech stawał się płytszy. Co jakiś czas wzdychała, czując na ciele jego dłonie i usta.
         Czekał na pozwolenie. Zawsze tak robił. Czasem ją to irytowało, ale wiedziała, że robi to dla jej dobra. Niechciał posunąć się za daleko – to, że byli małżeństwem wcale nie oznaczało, że była jego własnością. Mogła odmówić mu seksu i niemiałby tego za złe. Nigdy jednak tego nie zrobiła.
         Powoli sięgnęła po błądzące po jej brzuchu dłonie. Uniosła jedną z nich i położyła sobie delikatnie na piersi. Drugą przycisnęła mocniej, by intensywniej czuć jego dotyk. Lucian ścisnął jej sutek przez materiał sukni. Jęknęła, wbijając paznokcie w jego dłoń. Uśmiechnął się, całując szyję. Uwolnił dłoń spod ręki Senny i przejechawszy nią przez drugą pierś, wywołał kolejne westchnienie.
         Przesunął się na łóżku, tak by mogła się położyć. Zrobiła to niespiesznie. Zsuwając suknie z ramion, odnalazł usta. Zaczął całować powoli i czule, ale ona naparła na niego, gdy tylko znowu poczuła jego dłonie na swoich piersiach – tym razem nagich. Odwzajemnił mocniej pocałunek.
         Senna sięgnęła do jego koszuli i z pośpiechem zaczęła rozpinać czarne guziki. Szarpała je, nie mogąc złapać oddechu. Dyszała głośno w usta Luciana, a on, świadomy tego, rozpraszał ją coraz bardziej swoimi dłońmi i wargami. Nie miał zamiaru jej pomagać. Lubił rozpalać w niej ogień i czuć później jego płomienie na samym sobie.

         Sięgnęła po suknię, leżącą na krześle i zakrywając się prześcieradłem zaczęła ją zakładać, stojąc tyłem do łóżka. Nieco niezdarnie, ponieważ uważała, by żadna intymna część ciała nieostała odkryta. Lucian przyglądał się jej spod przymrużonych powiek. Myślała, że śpi, ale gdy założyła już spódnicę na biodra i sięgnęła po ramiączka, złapał ją w pasie i wciągnął z powrotem do łóżka. Pisk zaskoczenia odbił się echem po kabinie. Wylądowała w poprzek łóżka, ramionami na nagim brzuchu męża. Posłała mu radosny uśmiech, a później złożyła na ustach szybki pocałunek. Przygryzając wargę, patrzyła na niego z przechyloną głową, osłaniając piersi rękami.
         – Nie rozumiem, czemu to robisz. – stwierdził Lucian, zahaczając wskazującym palcem o jedną z jej dłoni.
         Wzruszyła ramionami i wyswobodziła wargę spod nacisku zębów. Odwróciła od niego wzrok. Nie była smutna, ale temat jej własnego ciała zawsze wprawiał ją w dziwny nastrój. Sztucznie obojętny.
         – Ej, ej, ej. – powiedział, wsuwając palce pod jej brodę i odwracając głowę w swoją stronę.
         Uniósł się nieco na ramionach i oparł plecami o wezgłowie łóżka.
         – Co się dzieje? Co jest nie tak? – zapytał zatroskany.
         Nic.
         Ujęła jego dłoń i odsunęła od brody, kładąc ich splecione ręce na podołku. Lucianowi nie umknął fakt, że teraz zasłaniała obie piersi jednym ramieniem, ale nie dała mu długo o tym myśleć. Całkowicie zdjęła sukienkę i wślizgnęła się pod kołdrę, przytulając do rozgrzanego ciała. Złożyła głowę na jego ramieniu i westchnęła z zadowoleniem.
         – Kiedy będziemy na miejscu? – zapytała.
         Lucian wyjrzał przez malutkie okienko kajuty. Morze było tak wzburzone, że piany fal przysłaniała niemal wszystko, prócz fragmentów zachmurzonego nieba.
         – Nie wiem, ale później pójdę się zapytać kapitana. Na zewnątrz jest jeszcze widno, więc pozostały nam co najmniej dwie godziny do zejścia na ląd.
         – Mhm. – mruknęła Senna wtulając się mocniej w Luciana, przyciskając piersi do boku.
         Pocałował ją w czubek głowy i zaczął przejeżdżać kciukiem wzdłuż kręgosłupa. Na jej ciało wstąpiła gęsia skórka. Poczuł na boku twardość jej sutków. Wstrząsnął nią dreszcz. Znowu mruknęła z zadowoleniem i uniósłszy głowę, pocałowała go w usta. Chwilę patrzyła mu w oczy z uśmiechem, a później przejechała palcami ręki po jego klatce piersiowej, wzdłuż brzucha. Przymknął oczy, czując ciepłą dłoń na wnętrzu prawego uda. Jęknął, gdy zjechała nią lekko w lewo. Ostatnim, co usłyszał był dźwięczny śmiech, a później zatracił się w dłoniach i pocałunkach swojej żony.

         Po kilkudziesięciu minutach wtulania się w niego w końcu zasnęła. Tym razem to on obserwował, jak śpi. I przestał się dziwić, że ona to robiła. Była piękna. Spokój na jej twarzy ozdabiał delikatny uśmiech. Błękitne światło sączące się przez płótno namiotu osadzało się na falach włosów czyniąc je jeszcze bardziej puszystymi. Rzęsy pokryte były drobnymi kroplami rosy. Patrząc na nie, zrozumiał, że w tych stronach tylko tak można poznać wstający poranek. W ciągu doby zmieniała się wyłącznie temperatura Teraz, rano, była najniższa.
         Kilka chwil po tym, jak Senna zasnęła, Lucian spostrzegł w ciemnościach namiotu dwa jarzące się żółcią punkciki. Soraka patrzyła na nich, tulących się do siebie. Wstała. Uśmiechnęła się tylko do mężczyzny i wyszła z namiotu, pozostawiając ich samych. Słyszał, jak dla zabicia czasu szeptem rozmawia z Twistedzkim Strażnikiem.

         Nim wyruszyli rano na poszukiwania Karthusa, Lucian i Soraka zgodnie stwierdzili, że Sennie należy się sen, którego nie zaznała w nocy. Mężczyzna szacował, że z namiotu wyszli koło południa.
         Gdy wędrowali po lesie, niemal nie spuszczał wzroku ze swojej żony. Ta zdawała się tego nie zauważać. Nie widział jej tak pogodnej i jednocześnie niesamowicie czujnej od dawna. Kiedy ich spojrzenia się krzyżowały uśmiechała się do niego radośnie. Kilka razy też podchodziła i składała na jego policzkach, szyi lub ustach niewinny pocałunek.
         Soraka też wydawała się jakby spokojniejsza. Dzięki temu i Lucian był nie tak spięty, jak ostatnio. Mając dwie kobiety pod swoją opieką trudno było, chociaż na moment się zrelaksować.
         Mimo rozluźnienia, nie zapominał jednak o swojej misji. Musiał odnaleźć Karthusa, jak najszybciej, żeby mieć już wszystko za sobą i móc w końcu oddać się zadaniom, które sam sobie przydzieli. Pierwszym i najważniejszym z nich będzie wyplenienie z Senny kompleksów. Był zły na siebie, że jeszcze mu się to nieudało.

         Senna znowu obudziła się w środku nocy. Miała jakiś koszmarny sen, którego jednak nie umiała sobie przypomnieć. Usiadła na posłaniu wpatrując się w ciemność. Na jej tle malowały się nieznajome kształty. Wzbudzały w niej trwogę, ale wiedziała, że są to jedynie mroczki. Skryła twarz w dłoniach, jednak kształty nie zniknęły, pojawiając się pod jej powiekami. Przetarła oczy, odganiając je w końcu od siebie, tak jakby rozwiała resztki oparów snu.
         Położyła się, gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Ułożyła głowę na poduszce, patrząc na tył głowy, kart i nieokryte pledem plecy swojego męża. Chciała go dotknąć. Wyciągnęła już dłoń w kierunku ciała. Zatrzymała ją jednak tuż przed ramieniem. Stwierdziła, że mogłaby go tym przypadkiem obudzić, a tego nie chciała. To, że ona cierpiała na bezsenność nie znaczyło, że on też miał przez to nie spać.
         Westchnęła i położyła się na plecach. Szeroko otwartymi oczami patrzyła w płócienny dach namiotu.

         Luciana obudził chłód, ogarniający ciało. Z zamkniętymi oczami sięgnął za siebie, by przykryć lodowate plecy pledem. Jego ręka w zaspaniu wykonała nieco zbyt zamaszysty ruch. Szybko otworzył oczy, uświadomiwszy sobie, że może uderzyć Sennę, ale jego ramię przecięło tylko powietrze. Mężczyzna poderwał się na posłaniu.
         W namiocie było o wiele widniej niż zazwyczaj. Do środka przez rozchylone płótna wpadało błękitne światło nexusa. Rozejrzał się po wnętrzu. Jego zmysły momentalnie się wyostrzyły, a wzrok nie musiał tak długo, jak zazwyczaj przystosowywać się do ciemności. Po chwili nie miał wątpliwości – w namiocie poza nim była tylko Soraka. Jego serce na chwilę zamarło, a cała krew odpłynęła z twarzy.
         Odrzucił pled, którym był do połowy przykryty. Zerwał się z posłania i wybiegł na zewnątrz. Lodowaty wiatr zaczął smagać jego nagie ciało. Rozejrzał się po okolicy. Mgła była tak gęsta, że ledwo widział dyniową głowę Strażnika smacznie chrapiącego na swoim stanowisku. Rzucił się w stronę metalowej tarasowej bariery i spojrzał w dół. Niewielka szczelina, z której wyzierały tryby i trybiki, zasilające kryształ nexus znajdowała się dokładnie pod barierą. Mimo to, Lucian uznał, że była zbyt wąska, by Senna mogła tam wpaść.
         Mężczyzna wychylił się do przodu wyostrzając wzrok. Blask kryształu, znajdującego się dokładnie przed nim, rozpraszał nieco mgłę. Z duszą na ramieniu zobaczył cień drobnej sylwetki kołyszącej się na barierze za nexusem. Chciał krzyknąć, ale zreflektował się. Jeżeli to była Senna to mógłby ją przestraszyć, a wtedy… Wolał nie myśleć o tym, co mogło by się stać. Pamiętał tylko, że za drugą barierą – kamienną i znacznie szerszą – jest już ogromna bezdenna przepaść, zawierająca machinację zasilającą inhibitory, wszystkie błękitne wieże i całą Rezydencję.
         Lucian przełknął ślinę i na uginających się pod nim nogach zszedł po schodach. Były pokryte wilgotnym mchem, który przyklejał się do stóp z każdym krokiem. Starał się zbliżyć do niej po ciuchu, nie wykonując gwałtownych ruchów, ale wilgotne mlaskanie uniemożliwiało mu to. Obszedł powoli nexus. Zimny dreszcz, wcale niewywołany lodowatym wiatrem, przeszył jego ciało. Z przerażeniem przyjął, że nogi Senny zwisają po drugiej stronie kamiennej bariery i siedzi do niego tyłem. Coś, jakby wielki kamień spadł mu do żołądka, a serce podskoczyło do gardła. Nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Nawet nie wiedział, czy faktycznie tego chciał. Nie wiedział, co ma robić. Jak w najgorszym koszmarze, był bezradny wobec tego, co miało się stać.
         Kołysała się wprzód i w tył, zaciskając mocno dłonie na barierze. Nie patrzyła w dół, ale rozglądała się. Spoglądała w dal i na boki, zahaczając wzrokiem o ciemne niebo. Kątem oka Lucian zobaczył, że jej wzrok nie jest nieobecny – wręcz przeciwnie, była ciekawa świata, który się przed nią rozciągał. Nieco go to uspokoiło. Jednak nadal miał obawy, że coś lub ktoś ją przestraszy i się zachwieje.
         Podszedł powoli bliżej. Nagle westchnęła i ze spuszczoną głową, trzymając poły sukni, by o nic nie zahaczyły, z wdziękiem przerzuciła nogi na drugą stronę bariery i zeskoczyła. Zaczęła iść w stronę namiotu, podniósłszy głowę. Jednak stanęła, jak wryta, gdy Lucian, nie czekając ani chwili pochwycił ją w ramiona. Krzyk zaskoczenia wydarł się z piersi i rozszedł echem po Twisted Treeline.
         Mężczyzna długo stał, ściskając swoją żonę. Ta na początku wstrzymała oddech, a jej ciało pozostawało przez moment sparaliżowane przestrachem. Po chwili rozluźniła się, odwzajemniając jego uścisk. Jedną dłoń położyła mu na plecach, a drugą na głowie. Głaszcząc go, zapytała:
         Co się stało? – ton jej głosu wcale nie wskazywał na to, że mówi do dorosłego mężczyzny, a do dziecka.
         Faktycznie, zawsze sprawiał, że czuł się dzięki niemu spokojniejszy. Ukrył twarz w zagłębieniu szyi i wciągnął głęboko powietrze, wypełniając płuca zapachem skóry Senny. Nic nie odpowiedział. Strach nadal więził jego struny głosowe.
         – Lucian? – usłyszał zatroskany głos.
         Poczuł, że chce go od siebie odsunąć, by spojrzeć w twarz, ale nie pozwolił na to. W tej chwili musiał ją czuć całą sobą.
         Jesteś lodowaty. – zaczęła szybciej poruszać dłońmi na jego nagich plecach, by go chociaż trochę rozgrzać.
        
         Była bezradna wobec zaistniałej sytuacji. Żadne słowa ni gesty nie docierały do Luciana przez kilka minut. Zdążył zmarznąć tak, że w efekcie trudno mu było wrócić o własnych siłach do namiotu – skostniałe kości odmawiały posłuszeństwa. Wyswobodziła się z jego objęć tylko dlatego, że w pewnym momencie uścisk zelżał i nie był w stanie jej powstrzymać.
         – Kochanie, wróćmy do namiotu, proszę. – spojrzała na niego niezwykle smutnymi oczami w nadziei na odpowiedź.
         Kiwnął tylko nieznacznie głową. Senna uśmiechnęła się, widząc jakąkolwiek reakcję z jego strony. Nie czekając, objęła go w pasie i pomogła przejść ten krótki dystans. Czuła, jak co jakiś czas traci siły w jej ramionach.
         Gdy weszli do namiotu, Soraka nie spała. Momentalnie poderwała się z miejsca i pomogła Sennie ułożyć Luciana na posłaniu. Kobieta, przykrywszy jego ciało pledem, ułożyła głowę na swoich udach. Uzdrowicielka nakryła Luciana jeszcze własnym kocem i uklękła przy nim. Obie widziały, jak mężczyzna traci powoli przytomność.

         Zanim Lucian się obudził, Senna z nieobecnym spojrzeniem zdążyła rozpleść kilka drobnych warkoczyków splecionych z jego długich włosów i zapleść je na nowo. Soraka w tym czasie ogrzewała jego ciało swoim złotym światłem, rozświetlając wnętrze namiotu. O nic nie pytała, chociaż niewątpliwie słyszała krzyk zaskoczenia kobiety, kiedy mąż wziął ją w ramiona.
         Poza tym, Senna wcale nie była skora nawet do zamienienia kilku słów. Chętnie by zajęła myśli, czymś, co nie było związane z bezpieczeństwem Luciana – a raczej jego brakiem – ale niekoniecznie chciała się z kimś oprócz niego rozmawiać.
         Nie pamiętała, jak znalazła się na barierze przed Rezydencją. Jednak z racji tego, że i tak nie mogła zasnąć, została tam. Nie zdawała sobie sprawy, że nagle mógł ją zmorzyć sen i jej ciała nigdy by nieodnaleziono w odmętach przepaści… albo tryby przerobiłyby je na niezliczoną ilość bezkształtnych ochłapów mięsa, zostawiając resztki krwi na swoich zębach. Dopiero, gdy znalazła się w objęciach Luciana, zdała sobie sprawę, jak to niebezpiecznie wyglądało z jego perspektywy. Czując jego zalane zimnym potem ciało, zaczęła się obwiniać o to, w jaki bezsensowny sposób go zdenerwowała. Sprawiła, że nieprawdopodobnie się martwił, mimo że noc wcześniej o tym rozmawiali. Przez wyrzuty sumienia miała ochotę dać sobie w twarz, gdy nie reagował na żadne słowa ani gesty. Bała się, że coś w nim pękło, gdy zobaczył ją w jawnym niebezpieczeństwie, w którym sama była dla siebie zagrożeniem, albo, że zamarznie w końcu na śmierć.
         „Śmierć Luciana.” Senna potrząsnęła głową, gdy wzdłuż kręgosłupa przebiegł dreszcz przerażania. „Przestań o tym myśleć, do jasnej cholery!” zganiła się.
         Ale nie mogła. Tam, na barierze, przypomniała sobie, jaki koszmar ją obudził. Widziała w nim martwe ciało ukochanego. Dookoła nie było nic prócz ciemności, a on leżał bez ruchu, blady, z otwartymi oczami. Ich kolor był mętno-brązowy. Straciły swoją głębie i jeszcze coś, czego Senna na co dzień nie potrafiła docenić, ale gdy to zniknęło miała ochotę położyć się obok niego i czekać już tylko na własną śmierć. Brakowało w nich miłości. Została tylko martwa, jasna obojętność.
         Siedząc na barierze, nie słyszała, jak podchodzi do niej. Nie słyszała nic, oprócz szumu własnej krwi w uszach. Dlatego rozglądała się na wszystkie strony – w poszukiwaniu jakiegoś dźwięku, ale umykał nawet szelest własnej sukni. Nie odczuwała też zimna. Przenikliwego, wilgotnego zimna, które oblepiało ciało, zostawiając na nim mokrą warstwę muskaną lodowatymi podmuchami wiatru.
         Gdy Lucian wziął ją w ramiona, wszystko wróciło. Usłyszała jego oddech. Brzmiał, jakby przebiegł kilkadziesiąt kilometrów szybkim sprintem. Poczuła, jak zmarznięte ciało przylega do niej każdą swoją komórką. Bardzo głośne i nieznośnie szybkie bicie serca doprowadzały ją do szału, tak jak jego bezruch i nieobecność. Ale nie dała mu tego po sobie poznać. Chciała, żeby, jak najszybciej znaleźli się w bezpiecznym miejscu. Ona też po chwili zaczęła odczuwać dotkliwe zimno.
         Nie od razu zrozumiała, dlaczego Lucian był tak zdenerwowany. Będąc coraz dłużej w jego ramionach, z chwili na chwilę, uświadamiała sobie, jak bardzo ją kocha i boi się o jej życie. Nawet z pozoru głupie siedzenie na szerokiej barierze wywołało w nim takie zachowanie. Nie miała pojęcia, jak dał radę nie zwariować widząc ją tak wiele razy podczas walk z nieumarłymi – tak wiele razy bliską śmierci. Bała się, co będzie, jak się obudzi. Jak się zachowa, gdy ją zobaczy po omdleniu.
         „Załatwmy Karthusa jak najszybciej i wynośmy się z tej wyspy.” pomyślała gładząc go po policzku i wspominając senny koszmar.
         Kochała go tak samo, jak on ją i nie wiedziałaby, jak żyć bez niego. Gdyby miał odejść.

         Lucian spał przez cały dzień, który od nocy odróżniała tylko wyższa temperatura. Soraka ogrzała go najszybciej, jak tylko mogła, ale później niemiała już sił by kontynuować zabieg, więc zostawiła małżeństwo samo i wyszła. Odzyskując moc, zabijała czas rozmawiając ze Strażnikiem.
         Senna nie spuszczała wzroku z Luciana. Spędziła z nim kilka godzin i mimo że nogi potwornie bolały od zdrętwienia, nie zmieniła pozycji, nie chcąc go budzić i trzymając głowę męża na swoich udach. W końcu głowa sama opadła jej na jedną ze ścian namiotu i zasnęła płytkim snem ze zmęczenia, wywołanego martwieniem się o niego i przez bezsenną noc. Jedna z dłoni nadal spoczywała na jego włosach, a druga na karku. Co jakiś czas, poruszała palcami, głaszcząc go.

         Obudził ją ruch. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. Nadal był nieobecny, ale objął ją w pasie ramionami, tym samym, wyciągając je spod kołdry. Wtulił twarz w jej brzuch i spał dalej. Senna uśmiechnęła się tylko, okrywając na powrót jego ramiona i poszła w jego ślady, nie zmieniając pozycji.

         Późno w nocy mężczyzna rozbudził się na chwilę. Oboje ułożyli się wygodnie na posłaniu. Kobieta czuła nieznośny ból w zastałych kościach i mięśniach, ale wtulone w nią ciepłe ciało męża zrekompensowało wszystkie niewygody.

         – Kochanie. – usłyszała szept Luciana, a później poczuła na płatku ucha jego miękkie usta. – Pora wstawać.
         Zaśmiała się, gdy przeniósł je na szyję. Nie otworzyła oczu, delektując się jego dotykiem. Z nim pod kołdrą było tak ciepło i wygodnie, że mogła zostać tam na zawsze, ale wiedziała, że muszą, jak najszybciej wykonać swoją misję, żeby oboje odzyskali spokój.
         Spojrzała na niego po chwili zza długich rzęs. Gładził ją po policzku, wpatrując się z lekkim uśmiechem na twarzy. W oczach niebyło ani śladu ostatnich wydarzeń. Żadnego przerażenia czy wściekłości za to, co przez nią musiał przechodzić. Ona sama też nie odczuwała bólu kości ani mięśni. I przede wszystkim obojgu było ciepło.
         Uniosła się na ramionach i pocałowała go. Poczuła, jak pled zjeżdża na uda, a ciałem wstrząsnął dreszcz wywołany zimnem. Lucian zauważył to momentalnie i na powrót ją okrył. Sięgnął do torby po skórzane spodnie, golf i kurtkę.
         – Czas się zbierać. – powiedział, podając jej ubrania i samemu zaczynając się ubierać.
         Jego ton był nieprawdopodobnie lekki. Senna zaczynała podejrzewać, że całe zdarzenie z poprzedniego dnia było tylko snem – kiwanie się na barierze; chwilowa strata słuchu; przerażenie, lodowate ciało i nieobecność Luciana; zamartwianie się i oskarżanie o jego zły stan. Tylko koszmar nadal pozostawał rzeczywisty. Nie miało znaczenia to, że może dotknąć swojego ukochanego, odczuć i zobaczyć, że wszystko jest z nim w porządku i nadal patrzy na nią z miłością w oczach. Gdzieś w tyle głowy widziała zimne, martwe ciało.
         Ale nie dała po sobie poznać, że cokolwiek jest nie w porządku. Ubrali się, rozmawiając ze sobą lekko, a później wyszli z namiotu. Soraka opuściła go wcześniej i teraz zamieniała kilka słów ze Strażnikiem Błękitnej Rezydencji. Dołączyła do nich i wszyscy troje zagłębili się w las.

         Senna szła na początku pochodu, kilka metrów przed Soraką i Lucianem, który osłaniał tyły. Odwracała się, co jakiś czas, by wybadać jego nastrój. Mimo obaw, rozmawiał on niemal całą drogę z Soraką. Uśmiechał się, gdy parę razy napotkał jej spojrzenie.
         Mężczyzna i uzdrowicielka szli w znacznej odległości, ale słyszała strzępki ich rozmowy. Z tego, co wywnioskowała, Soraka, za prośbą Luciana, który obudził się w nocy (czego Senna nie zauważyła), przez niemal cały czas rozgrzewała ich. Przez co teraz niemiała wystarczającej ilości mocy, by w razie odnalezienia Karthusa, użyć Życzenia i była zmęczona. Dzisiejszy pochód miał być tylko po to, by nie wypadli z rytmu. Nie rozmawiali o wydarzeniach poprzedniego dnia.

         Gdy wracali do Twisted Treeline z bezowocnej wyprawy, Lucian szedł już obok Senny, opalając ją ramieniem w pasie, co jakiś czas zatracając się w zapachu jej włosów. Soraka, gdy byli już na miejscu, postanowiła się przejść.
         – To mi dobrze zrobi. – powiedziała tylko, dochodząc, mimo że przekonywali ją, by nie oddalała się zbyt daleko.
         Pomachała im z uśmiechem.
         Gdy zniknęła wśród oparów niebieskiej mgły, Lucian spojrzał wymownie na Sennę. Nim zdążyła w jakiś sposób zareagować, już zostawała wnoszona do namiotu w jego ramionach. Ułożył ją delikatnie na posłaniu i pozbywszy się kabur i pistoletów, zaczął ściągać pośpiesznie skórzaną kurtkę i golf. Kobieta dotknęła rozgrzanego ciała, gdy zatracał się w pocałunkach. Jego usta wędrowały po wargach i szyi, a dłonie zdejmowały kurtkę i podciągały pospiesznie golf. Senna jęknęła w oczekiwaniu, dając mu jednocześnie przyzwolenie na kontynuowanie. Odsunął na boki materiał jedwabnego stanika, nie rozpinając go. Ustami pieścił jedną pierś, a dłonią drugą. Wolną ręką sięgał do rozporka jej spodni.
         Senna całkowicie zatraciła się w doznaniach, szczodrze otrzymywanych od Luciana. Nie zdawała sobie sprawy, że jest już całkowicie naga – ukochany zadbał o to, by nie zauważyła nawet, gdy ściągał z niej golf. On jednak nadal miał na sobie skórzane spodnie. Gdy kobieta poczuła ich zimno na udzie, po omacku sięgnęła, by się pozbyć, nieznośniej w tej sytuacji, części garderoby. Mężczyzna nie ułatwiał zadania ani na moment nie odrywając ust i dłoni od jej ciała.
         Po kilku minutach, które zdawały się być wiecznością, zdjęła ze swojego męża spodnie i bieliznę. Zamarł w oczekiwaniu na więcej, gdy jej dłoń znalazła się w pobliżu wnętrza ud. Słyszała jego ciężki oddech i czuła ciepło w zagłębieniu szyi. Nie kazała mu długo czekać na pieszczotę, a gdy już otrzymał ledwie jej namiastkę, odsunął od siebie dłoń Senny i wypełnił ją sobą, niespiesznie zatracając się we wnętrzu.

         Soraka wróciła dopiero, gdy już zasnęli. Spacer zdecydowanie dobrze jej zrobił, dzięki niemu odzyskała siły. A i Senna z Lucianem wydawali się spokojniejsi we śnie niż zwykle. Wtuleni w siebie i nadzy, oddychali miarowo.
         Przechodząc obok nich w świetle laski uzdrowicielka zobaczyła na ciele kobiety gęsią skórkę. Ujęła ostrożnie pled, okrywający tylko biodra Luciana i przykryła ich oboje. Mężczyzna poruszył się przez sen na posłaniu, kładąc żonie ramię na piersiach. Ta odwróciła się do niego plecami, kuląc pod pledem. Przylgnął do niej całym ciałem.
         Soraka po cichu wślizgnęła się pod swój koc. Zgasiła laskę i przez chwilę wpatrywała się w ciemność. Przez materiał namiotu wpadały do środka stłumione odgłosy zwierząt w niedalekiego lasu. Uzdrowicielka zmarszczyła brwi. Nie spotkała żadnego podczas długiego spaceru „na oko” trwał on jakieś trzy godziny. Nie zapuszczała się daleko, ale wokół cały czas słyszała wycia i tupot zrogowaciałych stóp golemów.
         „Może nadal odstrasza je mój blask?” pomyślała tylko, przekręcając się na bok.
         Wstrząsnął nią dreszcz, gdy w ciemności natrafiła na błyszczące oczy Senny. Kobieta wpatrywała się w nią nieobecnym spojrzeniem.
         – Senna? – szepnęła uzdrowicielka.
         – Tak? – usłyszała zachrypnięty głos.
         Soraka przełknęła ślinę. Wzrok kobiety nieco ją przerażał i bardzo martwił.
         – Dobrze się czujesz?
         Po namiocie rozeszło się ciężkie westchnienie. Z oczu Senny zniknęła nieobecność. Zastąpił ją smutek.
         – Śpij. – usłyszała odpowiedź.
         Kobieta odwróciła się do męża, który teraz leżał dalej, nie dotykając jej. Soraka postanowiła się nie wtrącać. Również przekręciła się na drugi bok i ułożyła wygodnie.
         Prze kilkadziesiąt minut starała się zasnąć, ale ilekroć morzył ją sen, rozbudzał szelest pledu i westchnienia Senny. W końcu kobieta głośno zahałasowała za plecami uzdrowicielki i zapadła cisza.
         Soraka wtuliła głowę w poduszkę i ponownie spróbowała zasnąć. Jednak jej bok wgniótł już posłanie i pod sobą czuła zimne kamienie tarasu. Zmieniła pozycję, przekręcając się. Spod uchylonych powiek zobaczyła, że miejsce na posłaniu obok Luciana jest puste.
         Natychmiast poderwała się do siadu, rozglądając po namiocie. W pierwszym odruchu chciała obudzić mężczyznę, ale zdecydowała, że ostatnie dni były dla niego dość stresujące. Wstała i po cichu wyszła. Nie mogła pozwolić, by Lucian znowu obudził się bez Senny u boku. Miała wrażenie, że by wtedy zwariował.
         Stając na schodach tarasu Błękitnej Rezydencji oświetliła blaskiem laski najbliższe otoczenie. Nie zauważyła nigdzie kobiecej sylwetki. Zeszła, stając nieco bliżej nexusa. Wychyliła się za barierę, zaglądając w czeluści lasu. Bezskutecznie. Przeszła się jeszcze do dwóch, stojących po przeciwnych stornach Rezydencji, wież.
         – Strażniku. – szepnęła, nie chcąc przepadkiem obudzić śpiącego w namiocie Luciana.
         Dyniowa głowa drgnęła nieco, prychając.
         – Strażniku. – powtórzyła Soraka. – Proszę, obudź się. – dotknęła dłonią jego zimnego ramienia.
         Otworzył oczy dopiero po kilku próbach uzdrowicielki.
         – Co się stało? – zapytał, przecierając powieki. – Od kiedy tu nocujecie nie mogę się wyspać. Dziś już drugi raz, któreś z was mnie budzi. – poskarżył się. – Ledwie zdążyłem zasnąć znowu, a przyszłaś ty i…
         – Widziałeś Sennę? – przerwała mu niegrzecznie, czując się z tym okropnie, ale musiała znaleźć kobietę.
         – A widziałem. – odpowiedział Strażnik i mimo zaspania przywołał na swą twarz zagadkowy uśmiech.
         – Zapłacę ci sto sztuk złota, jeżeli ją znajdę. Nie mam teraz przy sobie pieniędzy, a nie mogę wrócić do namiotu, żeby nie obudzić Luciana. – wyjaśniła pospiesznie, chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że Strażnika nie obchodziło nic, co powiedziała, pomijając pierwsze zdanie.
         Przytaknął z ociąganiem i krótkim zdrewniałym palcem wskazał na rozpadający się front Rezydencji. Soraka odwróciła wzrok w jej stronę. Przełknęła ślinę przez ściśnięte gardło.
         Była ona wysoka. Trzy piętra i strych. Jej tył był skryty w gęstym gąszczu tak, że wąż nie przecisnąłby się między krzakami a ścianą. Wilgotne, kruche deski pokrywał szaro-niebieski śluz i mech. Z dachu wyrastały rośliny. Wyrwane z framug okiennice leżały pod frontową ścianą albo zwisały niepewnie na zawiasie. Okna nieposiadały szyb. Co jakiś czas, przez jedno z nich wlatywała na poddasze chmara kruków.
         Uzdrowicielka powróciła przestraszonym wzrokiem do Strażnika. Była pewna, że nie kłamał. Drzwi, które jeszcze były zamknięte, gdy wracała ze spaceru, teraz poruszał wiatr. O dziwo, zawiasy wcale nie skrzypiały.
         Strażnik pokiwał tylko niezauważalnie głową. W wyrazie jego dyniowatej twarzy niebyło ani krztyny szyderstwa. Tak naprawdę nie zależało mu na tym, by Soraka tam weszła, odnalazła towarzyszkę, wróciła i dała mu obiecane pieniądze. Jednak ona sama wiedziała, że musi to zrobić.
         – Dziękuję. – powiedziała tonem pełnym wdzięczności i przestrachu, odchodząc w stronę Rezydencji.
         – Powodzenia. – w głosie Strażnika pobrzmiewała szczerość.
         Uzdrowicielka stanęła przed uchylonymi lekko drzwiami. Całą moc skupiła w swojej lasce, która zabłysła jeszcze intensywniejszym ciepłym światłem. Sierpem księżyca dotknęła krawędzi drzwi i otworzyła je szerzej. Nie zamierzała przedłużyć swych męczarni, wywołanych strachem przed nieznanym, więc od razu przestąpiła próg.
         Jasny blask padał na zagrzybione ściany domu. Pod nimi stało pięć łóżek i kilka małych szafek. Po podłodze walały się bandaże, gaziki, strzykawki i ampułki z tabletkami. Mimo iż cała konstrukcja Rezydencji wydawała się zaniedbana, znajdujące się w niej sprzęty były nowiutkie. Łóżka pokryte świeżą pościelą, igły strzykawek świecące swoją srebrnością, a bandaże śnieżnobiałe.
         Soraka usłyszała stukot, rozchodzący się po suficie. Spojrzała w jego stronę. Znajdował się on wysoko nad podłogą, a w jednym z rogów powstała dziura, strasząca drzazgowymi końcami desek. Z miejsca, z którego dobiegał dźwięk, oderwały się drobinki kurzu i wirując w zatęchłym powietrzu spadły leniwie na podłogę.
         Uzdrowicielka ruszyła w stronę schodów. Była pewna, że na piętrze znajdzie Sennę. A przynajmniej okłamywała samą siebie, że jest tego pewna, by nie poddać się panice. Wchodząc ostrożnie na stopnie, uprzednio sprawdzała każdy z nich kopytem. Ominęła te, które zaczęły sypać się pod jej nogą, wyginały się bądź zbyt głośno trzeszczały. Zanim dotarła na górę, usłyszała serię stukotów jeszcze kilka razy.
         Przeskakując ostatni stopień, znalazła się na początku wąskiego korytarza, po którego obu stronach ciągnęły się szeregi pozamykanych drzwi. Na jego końcu znajdowało się okno pozbawione szyb i okiennic i kolejne schody, prowadzące na górę.
         Soraka zaczęła iść wzdłuż jednej ze ścian. Nadstawiała uszy, by nie musieć otwierać drzwi, a tylko wsłuchać się w dźwięki za nimi, by po nich dotrzeć do Senny.
         Pchnęła trzecie drzwi – które zazgrzytały niemiłosiernie – usłyszawszy za nimi szuranie. Były jedynie przymknięte. Wsunęła sierp księżyca do wnętrza małego pustego pokoju, oświetlając je. W rogu pod przeciwległą ścianą zauważyła drżącą plątaninę rąk i nóg okrytą miejscami białym materiałem. Ponad podciągniętymi do twarzy kolanami błyszczały szeroko otwarte oczy.
         Soraka bez większego zawahania podeszła do Senny.
         – Senna? – wyciągnęła do niej rękę, niemal szepcząc imię. – Senna, co się dzieje?
         Kobieta tylko pokręciła głową, ale uzdrowicielka miała wrażenie, że z oczu powoli znika strach. Ostrożnie usiadła przy niej na podłodze, a ta wtuliła się szybko w jej ramię. Soraka o mało co nie pisnęła z bólu, czując zaciskające się na ręce palce. Przyłożyła dłoń do jej miękkich włosów.
         – Co się stało, Senno? – zapytała.
         Głos nie zdradzał zniecierpliwienia, wywołanego chęcią jak najszybszego opuszczenia Rezydencji. Niechciała, by Lucian obudził się w namiocie sam. To się mogło źle skończyć. Uważała, że w najlepszym wypadku, tak jak ostatnio.
         Senna jednak nie odpowiedziała, a Soraka postanowiła nie naciskać. Z biegiem czasu uścisk kobiety na już zdrętwiałym ramieniu uzdrowicielki stawał się coraz lżejszy. Soraka przyjęła ten fakt z ulgą, ponieważ przestawała czuć już czubki palców. Masując je drugą dłonią, usłyszała nagle cichy, obojętny głos Senny, wpatrującej się w ciemność za uchylonymi drzwiami, prowadzącymi na korytarz.
         – Boję się… – przerwała, ale uzdrowicielka wiedziała, że ma zamiar powiedzieć coś jeszcze, coś bardzo ważnego, więc milczała. – …, że coś mu się stanie; że nie będę mu w stanie pomóc; że będę widziała, jak… – głos się jej załamał, a Soraka objęła ją ramieniem, czując gęsią skórkę na plecach; słyszała już gdzieś podobne słowa. – …, jak umiera i nie będę mogła nic zrobić. – wzięła głęboki oddech, uspokajając się nieznacznie. – Obiecaj mi coś, Sorako. – uniosła na nią zaczerwienione oczy, błyszczące łzami, a uzdrowicielka przełknęła ślinę. – Obiecaj mi, że jeżeli oboje będziemy w niebezpieczeństwie, a ty będziesz w stanie uratować tylko jedno z nas, to za wszelką cenę postarasz się, żeby on przeżył.
         „… proszę, uratuj ją. Moje życie bez niej i tak niemiałoby sensu…” w głowie Soraki rozbrzmiał głos Luciana.
         Uzdrowicielka wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w twarz Senny. Serce jej waliło.

         – Lucianie, ja nie… zaczęła Soraka, ale mężczyzna jej przerwał.
         – Proszę, Sorako. Kocham ją bardziej niż własne życie. Jeżeli byłaby, w chwili największego zagrożenia, możliwość, by poświecić za nią swoje życie, zrobiłbym to bez wahania.
         – Ale ja nie mogę ci obiecać, że uratuję ją, narażając ciebie.
         Lucian odwrócił się od niej i wzdychając, przejechał dłonią po głowie. Kopnął nogę stołu, stojącego na środku kajuty uzdrowicielki. Stojący na nim kufel zadrżał. Mężczyzna podszedł do bulaju. W niemocy skrzyżował ramiona na piersi, patrząc na morze.
         Soraka ze smutkiem usiadła na skraju łóżka i co jakiś czas zerkała na jego sylwetkę znad stron książki, którą czytała, gdy do niej przyszedł. Czuła się winna, ale nie mogła nic zrobić – ratowanie jednych kosztem innych było niezgodne z jej przekonaniami. Każdy miał prawo do życia. Gdyby uratowała Sennę i miałaby jeszcze możliwość uratowania Luciana to zrobiłaby to. A on oczekiwał, by w takim wypadku zostawiła go na pastwę losu i uciekała razem z Senną, jak najdalej od niebezpieczeństwa.
         – Kiedy się pierwszy raz się spotkaliśmy – zaczął mężczyzna, nadal wpatrując się w okno. – była zima, a my mieliśmy po kilkanaście lat. Nasze miasta dzielił las, na którego środku piętrzyła się wysoka góra. Napotkaliśmy się pod nią. Później rozmawialiśmy o tym, jak się tam znaleźliśmy. Oboje mieliśmy przy sobie bronie, które upominały się o siebie nawzajem, zmuszając nas do zabrania ich do lasu. O wiele przyjaźniejszego lasu niż na Shadow Isles, ale równie, a może nawet bardziej, chłodnego.
         Zdziwiła nas nasza obecność, ale nie baliśmy się. Usiedliśmy w jednej z płytszych jaskiń i po prostu rozmawialiśmy, zapomniawszy o całym świecie. Gdy zorientowaliśmy się, że zaczęło się ściemniać, było już za późno na powrót do domu. Poprosiłem ją by została w jaskini. Na początku nie chciała, ale ją przekonałem i sam poszedłem nazbierać drewna na opał. Wróciłem szybko. Ale w jaskini już jej nie było. Pamiętam uczucie, które mnie wówczas ogarnęło. Niewyobrażalny strach. Zacząłem myśleć, że coś jej się stało i wołać. Na szczęście była niedaleko. Odkrzyknęła, a ja rzuciłem drewno w śnieg i pobiegłem w jej stronę. Zlękła się, gdy wziąłem ją w ramiona – bycie tak blisko niej okazało się najpiękniejszym uczuciem, jakiego do tamtej pory doświadczyłem. Czułem jej przyspieszony oddech, ale po chwili uspokoiła się i też mnie objęła. „Bałam się, że mnie zostawiłeś” powiedziała. Zszokowało mnie to. Pomyślałem: „Jak mógłbym cię kiedykolwiek zostawić?”. Mimo że znaliśmy się od kilku godzin, już wtedy wiedziałem, że chcę z nią spędzić resztę życia. Wtedy – mając dwadzieścia lat. Ona miała zaledwie osiemnaście. Była taka niewinna. „Nigdy cię nie zostawię” odpowiedziałem, a ona przytuliła mnie jeszcze mocniej.
         Staliśmy tak wtuleni w siebie, aż nie nastała zupełna noc. Na szczęście, moja broń, którą schowałem do kabury, gdy szedłem po drewno, jaśniała bladym blaskiem, oświetlając nam nieco drogę powrotną. Wróciliśmy do jaskini, trzymając się za ręce. Dałem jej swoją kurtkę, gdy sam rozpalałem ogień, a później ułożyłem ją do snu.
         Niemal całą noc nie spałem, patrząc, jak ona to robi, a gdy tylko zaczęło świtać, obudziłem ją i odprowadziłem do miasteczka. Zabrali ją do domu, odciągając siłą ode mnie. A ja mogłem tylko stać i patrzeć, pośród trzymających mnie ludzi. Myśleli, że ja ją porwałem. Dopiero po kilku minutach zobaczyli moją broń. Broń stworzoną z Przedwiecznego Kamienia, tak jak Senny. Niemal w tym samym momencie wyszła z domu, za którym drzwiami niedawno zniknęła. Wyjaśniła swoim rodzicom, że tylko dzięki mnie przeżyła noc i że się nią godnie opiekowałem i nie zrobiłem krzywdy.
         Mieszkańcy jej miasta, odprowadzili mnie do mojego w podzięce. Ojciec Senny wychwalał mnie przed moim. Od tamtej pory byliśmy razem mile widziani w swoich domach, ale i tak zawsze woleliśmy spędzać czas tylko w swojej obecności.
         Po kilku miesiącach czekała nas pierwsza wspólna misja. I znowu poczułem ten niewyobrażalny strach, gdy widziałem, jak zbliża się do niej nasz przeciwnik. Był zdecydowanie za blisko i był zbyt żywy niż bym sobie tego wówczas życzył. Przed misją niezliczone ilości godzin spędzałem na kształceniu się w celności strzelania, by w razie właśnie takiej sytuacji móc ją obronić.
         Ręce mi się trzęsły, gdy pierwszy raz w swoim życiu wycelowałem w żywą istotę. Ale ona zagrażał Sennie. Zabiłem – jednym strzałem. Widziałem kątem oka, jak moja ukochana kuli się ze strachu, słysząc głośny dźwięk wystrzału, ale szybko się zreflektowała, myśląc, że tego nie zauważyłem. Nadal była zbyt delikatna, zbyt niewinna, by uczestniczyć w tym wszystkim. Mój pogląd na tą sytuację nie zmienił się do dziś.
         Wtedy zrozumiałem, że moją największą życiową misją jest bronienie jej. Pozostawienie jej przy życiu za wszelką cenę. – kończąc, odwrócił się wreszcie do Soraki; w jego oczach dostrzegła ogromny smutek. – Więc daj mi wypełnić tą misję, jak najlepiej. Za wszelką cenę, proszę, uratuj ją. Moje życie bez niej i tak niemiałoby sensu. Od zawsze boję się, że będę widział, jak umiera, nie będąc w stanie jej pomóc; że będę widział jej cierpienie.
         Po grzbiecie uzdrowicielki przeszedł dreszcz. Książka niemal wypadła jej z rąk, gdy spostrzegła z szokiem, że ma nieco rozchylone wargi. Nie panowała niemal nad wypowiadanymi przez siebie słowami. Kierował nią instynkt.
         – Dobrze. – powiedziała tylko.
         Lucian uklęknął przed nią i ujął jej dłonie. Ucałowawszy je z wdzięcznością, powiedział:
         – Dziękuję. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. – wstał i skierował się w stronę wyjścia. – Pójdę jej poszukać. Jakbyś czegoś potrzebowała, jestem do twojej dyspozycji.
         I wyszedł, pozostawiając Sorakę, bijącą się z myślami i ważącą słowa, które zostały między nimi wypowiedziane.

         – Sorako? – usłyszała jakby w oddali głos Senny.
         Zauważyła, że znowu ma rozchylone wargi, a szeroko otwartymi oczami patrzy nieobecnie na kobietę. Potrząsnęła głową.
         – Tak? – powiedziała, mimo iż doskonale wiedziała, o co chodzi Sennie.
         Westchnęła i ścisnęła w dłoni fiolkę, zawieszoną na szyi.
         – Proszę, obiecaj mi, że będziesz próbowała uratować Luciana za wszelką cenę.
         Soraka w ułamku sekundy stwierdziła, że skoro obiecała to mężczyźnie, uspokajając go, może to również obiecać Sennie. Tym bardziej, że działo się z nią ostatnio coś bardzo złego. I za wszelką cenę będzie się starała uratować ich obojga. Ta misja musiała zakończyć się śmiercią tylko i wyłącznie Karthusa. Ewentualnie, niczyją.
         – Dobrze. – odpowiedziała. – A teraz, wracajmy już.
         Senna uśmiechnęła się blado i przytaknęła. Wstały, wytrącając się z otępienia i ruszyły w stronę wyjścia.
         Gdy wróciły do namiotu, Lucian nadal spał spokojnie.

         Po rozmowie z Soraką, Senna poczuła się trochę lepiej – jakby nieco odciążona. Położyła się przy Lucianie i zasnęła, głaskawszy go przez chwilę po głowie. Przygarnął ją, czują delikatny dotyk. I oboje spali, objęci, aż do świtu.

         Dzień minął kobiecie szybko i spokojnie… Za szybko i za spokojnie. Ubranie się, wyjście, szukanie celu, powrót i przebranie się w zwiewną białą sukienkę do snu – wszystkie te czynności wykonywała niezwykle starannie, skupiając na nich całą uwagę i zapominając o koszmarach, które dręczyły ją co noc. W ramionach Luciana koiła psychiczny ból, który swoją intensywnością przypominał fizyczny. Cały czas starała się być blisko niego, czując zapach i ciepło ciała, które ją uspokajały.
         W nocy jednak jej nie przytulał. Starała wtulić się w jego plecy, ale w każdej pozycji było niewygodnie.
         „Przecież nie będę go budziła, żeby tylko odwrócił się w moją stronę i mnie objął.” myślała, leżąc na plecach i patrząc w ciemność.
         Jednak bardzo tego potrzebowała… Za bardzo. Wszystko ostatnio było „za”.
         Za dużo myślała nad sprawami, które ją przerażały. Choćby teraz.
         Szarpnęła się, wyrywając z zadumy. Zrzuciła z siebie białą sukienkę i nałożyła skórzane spodnie, golf i ciężkie buty. Ujęła w dłoń broń. Będąc już tuż przy wyjściu z namiotu, obejrzała się. W blasku niebieskiego światła, śpiący Lucian wyglądał nadzwyczaj spokojnie. Nachyliła się nad nim i złożyła delikatny pocałunek na wargach. Nie poruszył się. Wyszła, nie odwracając już głowy.

         Spacerowała po wyspie. Nie miała zamiaru sama polować na Karthusa. Ubrała się w strój bojowy, by nie było jej zimno, a broń wzięła na wszelki wypadek. Przed oczami umysłu co jakiś czas przesuwały się obrazy martwego Luciana, odwiedzające ją we śnie.
         Nagle jeden z nich stał się nadzwyczaj wyraźny. Głowę przeszył ból o niezwykle silnym natężeniu. Nogi się pod nią ugięły, a obraz lasu przyćmiły kolorowe plamy. Oparła się o stojące nieopodal drzewo. Usłyszała huk wystrzału, a później kobiecy krzyk. Krzyk Soraki. Zmusiła się do skupienia wzroku w jednym miejscu, a ból i mroczki zniknęły tak szybko, jak się pojawiły. Odepchnęła się od drzewa i stanęła pewnie na nogach.
         Przeszła kilka kroków i rozejrzała się. Tym razem bez ostrzeżenia opadła najpierw na ziemię, a później w jej serce uderzył ból, którego jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyła. Zapomniała, jak się poprawnie oddycha. Do płuc wtłaczała powietrze chaotycznymi haustami, patrząc na leżące przed nią nagie ciało Luciana. Pod nim rozchodziła się czerwona plama krwi, wsiąkającej w niebieski mech.
         Senna wyprostowała kolana, unosząc się. Coś jednak zatrzymało ją w połowie drogi i pociągnęło w dół. Spódnica białej sukienki. Przygniatała ją własnymi nogami. Nie dotarło do niej, że jeszcze przed chwilą była ubrana w strój bojowy. Na czworaka, prawie się czołgając z niemocy, zbliżyła się do Luciana. Pochyliła nad nim. Dotknęła naznaczonej przez śmierć bladej twarzy. Jego skóra była jeszcze ciepła, ale szeroko otwarte oczy martwe i zasnute mgłą.
         Senna nie zaczęła płakać tylko się rozglądać. Od początku wiedziała, za czym i zobaczyła to nieopodal, pod jednym z drzew. Tam leżały jej spodnie, golf, buty i broń. Wstała, chwiejąc się. Wzięła do ręki pistolet. Nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, co robi, ale była niewiarygodnie zdecydowana. Wróciła do Luciana. Spojrzała na niego ostatni raz i przyłożyła lufę pistoletu do skroni. Zawsze z trudem utrzymywała broń w jednej ręce, ale teraz zdobyła na to siłę. Drugą dłonią ujęła dłoń Luciana i przeniosła palec wskazujący na spust. Zamknęła oczy, wzdychając.
         Nie wystrzeliła. Całą celebrację przerwał szelest. Otworzyła oczy i spojrzała na rosnący przed nią, wysoki krzak. Drżał. Senna z trudem przeszła między niego, a ciało Luciana, by w razie potrzeby móc je obronić. Ale takiej potrzeby nie było. Spośród gałęzi wyszedł mały chłopiec. Jego skóra lśniła w srebrnej poświacie księżyca, unoszącego się nisko nad Shadow Isles. Miał mahoniowe włosy, splecione w niezliczoną ilość drobnych, długich warkoczyków. Tak bardzo przypominał jej męża.


autor obrazka: Irina Tikhomirova

         Senna przyglądała się, jak podchodzi do niej wolno. Wcale się nie bał trzymanej przez nią broni ani martwego ciała, spoczywającego za nią. Stanął kilka metrów przed nią. Rozejrzał się i patrząc jej w oczy, przytknął paluszek pulchnej dłoni do ust, sugerując, by była cicho. A później wskazał na nią. Konkretnie na brzuch. Spojrzała w dół. Na śnieżnobiałym materiale sukni widniała brunatna plama krwi. Nic nie rozumiała. Uniosła znowu spojrzenie na chłopca, ale jego już nie było. Przed nią stał Karthus we własnej osobie. Czarno-czerwona szata rozpływała się po ziemi u jego stóp.
         Kobieta uniosła szybko broń i strzeliła. Osunął się na ziemię. Ale nie Piewca Śmierci, a mały chłopiec z krwawiącą dziurą w czaszce. Senna odrzuciła broń, łapiąc go nim upadł na mech. Wciągnęła go na swoje kolana, tuląc i łkając. Głaskała go po twarzy i czole. A on przemieniał się w Luciana. Po chwili garnęła do piersi ciało swego martwego męża. I wtedy zrozumiała.
         To ona go zabiła. Gdy jej głowę przeszył ból, musiała na jakiś czas stracić świadomość. On obudził się, widząc, że jej nie ma w namiocie, zaczął szukać wraz z Soraką. Najwidoczniej ją zaskoczyli i użyła broni przeciwko nim. Stąd krzyk uzdrowicielki.
         Senna ponownie uniosła broń do skroni. Ponownie zamknęła oczy. Przyłożyła palec do spustu. Drugą dłoń położyła na policzku Luciana.
         – Nie! – usłyszała nagle za sobą jego głos.
         Otworzyła oczy, czując, jak zalewa ją fala spokoju tak silna, że niemal przytłaczająca i przyprawiająca o omdlenie. W ułamku sekundy spostrzegła, że spoczywająca na kolanach sylwetka rozpływa się, ona sama jest ubrana w skórę i golf, a broń, którą przystawiała do skroni naprawdę jest ciężka. Odwróciła się i napotkała jego pełne przerażenia spojrzenie. Chciała odrzucić broń, by go uspokoić, ale poczuła uścisk kościstej zimnej dłoni na nadgarstku. Po chwili nie czuła w niej już ciężaru pistoletu – został on wyrwany spomiędzy bezwładnych teraz palców. Druga koścista dłoń zerwała z szyi fiolkę i rzuciła ją pod stopy przerażonemu Lucianowi i stojącej obok niego Sorace.
         Senna poczuła, jak zimna dłoń chwyta ją za gardło, a co najmniej dwie kolejne wędrują po jej ciele, zahaczając o piersi, brzuch, podbrzusze i uda. Czuła orzeźwiający zapach morskiej wody, mieszający się z wonią popiołu.
         Szarpnęła się, widząc, jak Lucian celuje lufę swojej broni w coś, znajdującego się tuż za nią, przy głowie.
         Usłyszała strzał. Ale broń mężczyzny nawet nie drgnęła. Poczuła rozlewające się po ciele gorąco. Zimne, kościste dłonie puściły ją i upadła na ziemię. Ostatnią rzeczą, którą widziała prawdziwymi oczami była podtrzymująca Luciana Soraka.
         Potem odpłynęła, unosząc się ponad swoim ciałem.

         „NIE!!!” głos w głowie boleśnie uświadamiał mu, że stracił swoją ukochaną na zawsze.
         Choć nie było to normalne, niemal widział, jak jej dusza unosi się nad ciałem, kierując ku niebu. Widział tylko ją. Nagle w ramy owego obrazu wdarł się łańcuch, zakończony hakiem. Owinął on duszę Senny i ściągnął z powrotem w dół. Lucian widział połyskujące na jej policzkach łzy.
         Widział, jak trzymający w jednej ręce broń, a w drugiej koniec łańcucha, Thresh, ściąga duszę jego żony z drogi do wiecznego szczęścia, uniemożliwiając im już na zawsze ponowne spotkanie się po drugiej stronie. Gdy wiotka przezroczystość Senny była już blisko istoty, ta złapała ją mocno za ramię i zamknęła esencję w latarni, stojącej przy nodze. Las wypełnił urwany nagle krzyk kobiety, a później była już tylko cisza i dwa, łączące się ze sobą w niebieskiej mgle, śmiechy nieumarłych.
         Lucian stał i patrzył. Nie mógł się ruszyć. Widział ponad ciałem Senny dwie rozmyte postacie. Czuł jednocześnie pustkę i wypełniający ją ból. Ból tak silny, że momentami tracił świadomość, zostając cały czas przytomny. Wydawało mu się, że czas wlecze się w nieskończoność.
         Powłócząc nogami, podszedł do ciała ukochanej. Nie był pewien, ale chyba ktoś go podtrzymywał. Opadł na kolana. Chciał ją dotknąć, ale wewnętrzny głos go powstrzymał.
         „A co jeśli okaże się zimna, jak lód?”.
         Wtedy wszystko nabrałoby rzeczywistych kształtów. Na razie ból zagłuszał bodźce pochodzące z realiów świata. Nie chciał, żeby jej śmierć okazała się nagle prawdziwa.
         Odwrócił wzrok od martwej twarzy. Mimo iż obraz, na który przed chwilą patrzył był zamazany, jego umysł wyostrzył go i zapisał w pamięci na zawsze. Wzrok padł na latarnię. Pomiędzy jej szczeblami zobaczył malutką niebiesko-zieloną postać. Dotykała krat swojego więzienia i patrzyła na niego ze smutkiem. Mimo że sama była w opłakanej sytuacji, wiedział, że patrzenie na niego sprawia jej największy ból.
         Lucian wyciągnął rękę w stronę duszy Senny, ale gdy tylko dotknął wyobrażenia miniaturowej dłoni cała postać się rozpłynęła. Dopiero wówczas do mężczyzny odtarły śmiechy górujących nad nim Karthusa i Thresha. Uniósł na nich wzrok, który płonął nienawiścią. Gdzieś zniknął nagle cały smutek, wraz z ulatniającą się duszą Senny.
         Wstał, a oni nadal się śmiali. Ten śmiech zaległ gdzieś w najdalszych zakamarkach jego mózgu. Nie zauważyli, że na nich patrzy. Thresh tylko rzucił w między czasie broń Senny na ziemię i ujął latarnię z nowo nabytą duszą.
         Lucian sięgnął do kabury po swój pistolet i wycelował w zwęgloną czaszkę. Dopiero wówczas obaj nieumarli zwrócili na niego uwagę. W ich przepastnych oczach pojawił się strach. Mężczyzna poczuł niebywałą satysfakcję. Na jego ustach pojawił się szyderczy śmiech. Taki sam po chwili wykrzywił twarz Karthusa.
         – No strzelaj. – po lesie rozniosło się schrypnięte echo, a zdezorientowany Lucian wycelował nagle w Piewcę Śmierci. – Zabrał twoją żonę. Jedyną miłość. Twoją ukochaną Sennę.
         – Karthus ma rację, Lucianie. – lufa znowu została przeniesiona na drugą istotę. – Zabiłem ją. Strzeliłem w plecy jej własną bronią.
         Mężczyzna poprawił rozluźnił i ponownie zacisnął dłonie na rękojeści. Czuł, jak po czole spływa mu pot. Gdyby nie przemożna chęć torturowania Thresha przed zadaniem mu ostatecznej śmierci, już dawno leżałby martwy. Ale musiał cierpieć, tak jak cierpiała Senna; musiał doświadczyć nieprzespanych nocy, tak jak ona; bać się każdego głośniejszego dźwięku. Umrzeć, na zawsze pozbawiony szans na odkupienie.
         Jednak miał przed sobą dwóch przeciwników. Najpierw wypadało się zająć pierwotnym celem, więc przeniósł broń na Karthusa.
         – Hahaha! – zaśmiał się ten chrapliwie. – A jednak…
         Zaczął coś szeptać, unosząc ręce ku niebu. Lucian nacisnął spust broni do połowy, gdy przed nim a nieumarłymi z nikąd pojawił się emanujący fioletowym blaskiem mur. Pistolet wypalił, rozpraszając swoje uzdrawiające światło po powierzchni ściany. Mężczyzna oślepł na moment, a odrzut powalił go na ziemię. Stracił przytomność.

         Gdy się obudził, było już po wszystkim. Leżał z głową ułożoną na kolanach Soraki – od razu rozpoznał, że nie była to Senna; chociażby po sposobie, w jaki głaskała go po głowie. Pod plecami czuł zimny, wilgotny mech. Poderwał się nagle, przypomniawszy o wszystkim, a jego głowę i klatkę piersiową przeszył niewyobrażalny ból. Opadł znowu pod jego naporem.
         – Po prostu śpij. – powiedziała Soraka, a potem wyszeptawszy zaklęcie, zabrała ułamek bólu. – Przepraszam. – usłyszał tylko, a potem odpłynął.

***

         – Z tego, co wiem, to Vladimir niemal na sto procent pójdzie na środkową linię. – Garen pochylił się nad mapą Summoner’s Rift. – Lux – spojrzał na siostrę znad stołu. – będziesz musiała być bardzo ostrożna. Pamiętaj o totemach. – dziewczyna potaknęła. – Ja pójdę na linię górną; na dżunglę Vi – naniósł poprawkę na mapie, by później móc przedstawić plan wszystkim zainteresowanym bitwą; Vi aktualnie nie było wśród demacian. – wsparciem zajmie się Sona – wskazał końcem pióra na stojącą w koncie dziewczynę; widział, jak ściska dłoń Lee i przytakuje, a ten przyciąga ją bliżej do siebie i całuje w skroń. – a przeciwko Dravenowi stanie… – tu Garen zawiesił głos, przejeżdżając wzrokiem po zebranych.
         Nagle drzwi wielkiej sali otworzyły się z hukiem. Wszyscy zwrócili wzrok i gotową do użycia broń w ich stronę. Rozluźnili się, zobaczywszy Sorakę w towarzystwie znanego im mężczyzny. Ostatnio, gdy go widzieli był w towarzyskie czarnoskórej kobiety, ale żadne z nich (oprócz Sony) nie zwróciło na to uwagi.
         – Ach, Lucian. Jak poszły sprawy z Karthusem? – zapytał Garen, szczerze ucieszony jego obecnością.
         Mężczyzna nic nie odpowiedział tylko przemaszerował w towarzystwie zszokowanych spojrzeń przez całą salę i rzucił na stół jedną ze swoich broni.
         – Ja stanę przeciwko Dravenowi. Od dziś i już na zawsze będę służył pod banderą Demacii…
           „…, a gdy w końcu stanę twarzą w twarz z Threshem już się nie zawaham.”.